poniedziałek, 8 kwietnia 2013

ODCINEK 49 - LOT, KTÓREGO NIE BYŁO


Poznałem ją jeszcze na studiach. Podczas wakacyjnego stażu, pracowaliśmy w tej samej firmie. Ogromna nowojorska korporacja. Przez pierwsze dni tak byłem skupiony na zadaniach, które zlecił mi kierownik działu, że nie zauważyłem jej. Dopiero pewnego wieczoru, w jednej z broadway’owskich knajpek, gdzie odbywała się impreza zapoznawcza, ujrzałem ją. Siedziała sama przy stoliku barowym i wolniutko sączyła drinka. Właściwie bawiła się rurką, która była w nim umieszczona. Obserwowałem ją, a ona patrzyła na tańczących kolegów. Gdy prawie odważyłem się do niej podejść, Steve – kolega z biurka obok – zaprosił ją na parkiet. Widziałem wahanie w jej oczach. Odmówiła. Pokazała palcem na szklankę. Mogłem się tylko domyśleć z jej gestów, co miała na myśli. Raczej nie chciała się bawić.
Podszedłem nieśmiało, usiadłem obok i zamówiłem drinka.

- Jak się bawisz – zapytałem
- Jeśli picie drinka w samotności można uznać dobrą zabawą, to całkiem świetnie
- A nie chcesz do nich dołączyć – pokazałem na głównych imprezowiczów, którzy wywijali swoje giętkie ciała w rytm muzyki.
- Raczej nie. Przed chwilą też dostałam taką propozycję. Odmówiłam.
- Coś się stało?
- Można tak powiedzieć. Wczoraj skręciłam kostkę. Jestem trochę unieruchomiona. Dlatego też dzisiaj nie byłam w firmie.

Dopiero teraz zauważyłem stojące przy barze kule.

- To już rozumiem. Czyli tańce na jakiś czas musisz wykluczyć z repertuaru
- Dokładnie na trzy miesiące. Jeśli nie chcę oczywiście wylądować z unieruchomioną nogą na łóżku szpitalnym na kolejne kilka miesięcy.
- To raczej średnia przyjemność. Nie polecam. Dwa lata temu miałem tam długi pobyt po narciarskich szaleństwach. Załatwianie najpilniejszych potrzeb przy pomocy osób trzecich jest średnią przyjemnością.
- Hi hi, fakt. – no w końcu się uśmiechnęła. Co prawda przy opowieści o mojej męce, ale co tam.

Miała na imię Jane, jak się dowiedziałem, tego samego wieczoru, spędzając przy barze czas do 4 nad ranem. Pochodziła z Kalifornii. Zawsze marzyła o Nowym Jorku i przeniosła się tu na studia. Co się potem okazało, studiowała dwa lata wyżej ode mnie. Po stażu liczyła na ofertę pracy. Pragnęła zostać w mieście, które kochała. Jej rodzice prowadzili dużą firmę, ale nie myślała o tym, aby pracować razem z nimi. Chciała cieszyć się wolnością i rozwijać swoje pasje, zdobyć doświadczenie w największych przedsiębiorstwach.

- Nie mogę wstać. Pomożesz mi – zapytała. Była tak bardzo bezpośrednia. Nie owijała w bawełnę. Mówiła to, co myśli. Nie ukrywała emocji, uczuć, swoich potrzeb. To było w niej cudowne. Nie trzeba było przedzierać się przez skomplikowaną naturę kobiecą, która nie wiadomo kiedy, gdy mówi „tak”, myśli „nie” lub na odwrót.

Pomogłem jej wstać, zamówiłem taksówkę, podjechaliśmy pod jej mieszkanie. Wniosłem ją na górę. Tę noc spędziliśmy razem. Kolejne noce także. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Moje najpiękniejsze lato. Najpiękniejszy czas.

Razem jeździliśmy do firmy, razem z niej wracaliśmy. Spędzaliśmy wspólnie wieczory tworząc nowe prace i wysyłając je na konkursy.
Chodziliśmy do kina. Uwielbialiśmy filmy. Po każdej obejrzanej produkcji, długo dyskutowaliśmy nad fabułą i detalami.
Zajadaliśmy się owocami. Sami hodowaliśmy na balkonie truskawki i pomidory. Wspólnie przyrządzaliśmy posiłki. Jane przepadała wprost za kuchnią meksykańską.
Po pracy często wstępowaliśmy na pyszne lody. Zawsze kupowaliśmy inne  smaki i wymienialiśmy się naszymi kubkami.

We wrześniu Jane dostała ofertę pracy. Aby to uczcić, wybraliśmy się do eleganckiej restauracji. Byliśmy ubrani w wieczorowe stroje. Ja w nowym garniturze, ona w przepięknej granatowej sukience. Jej ramiona okryte były przeźroczystym materiałem. Gdy dotarliśmy na miejsce, ona oniemiała z wrażenia na widok rodziców, którzy specjalnie na ten dzień przyjechali z Kalifornii. Zaaranżowałem tę niespodziankę. Byłem pewien, że będzie się niesamowicie cieszyć i nie pomyliłem się ani troszeczkę. Oczy jej błyskały taką radością na ich widok.

W ten sam wieczór oświadczyłem się Jane. Byliśmy ogromnie szczęśliwi. Kupiliśmy małe mieszkanko na dolnym Manhattanie. Planowaliśmy ślub. Moje życie dawało mi więcej radości niż mógłbym oczekiwać. Ja studiowałem, ona pracowała. Otworzyliśmy razem małe biuro architektoniczne.

Pamiętam, gdy pod koniec października, przyszła do domu. Cała przemoczona. Drżała z zimna. Zrobiłem jej kubek ciepłej herbaty z imbirem. Otuliłem kocem. Siedzieliśmy blisko siebie. Czytaliśmy książki. Ona opowiadała o ciężkim dniu w pracy, przygotowaniach do przetargu. Ja relacjonowałem swoje zajęcia. Niby nic. Niby zwyczajne życie, niby nic nadzwyczajnego, a jednak tyle magii w tych krótkich chwilach szczęścia było.

I w końcu nadszedł ten dzień. 6 kwietnia. Ślub miał odbyć się w Kalifornii. Marzyła o ślubie w ogrodzie nad brzegiem jeziora. Wszystko miało być idealne. Pogoda, goście, wystrój – prosty ale niebanalny. Zadbała o wszystko w najdrobniejszych szczegółach.

To był wymarzony dzień. Cudowne słońce oświetlało ich twarze. Ogród wypełniony był białymi różami. Tylko jedne były czerwone – w jej bukiecie.
Zobaczyłem Jane w białej sukni. Wyglądała zjawiskowo. Lśniące długie włosy opadały na jej odkryte plecy. Twarz ukryta za welonem. Jej ojciec prowadził ją do ołtarza. Oddał mi ją w opiekę. Na zawsze już moja Jane.
Wygłosiliśmy słowa przysięgi, założyliśmy obrączki na palce, obsypani płatkami kwiatów staliśmy się mężem i żoną. Staliśmy się częścią siebie.
Przyjęcie wyjątkowe i niepowtarzalne trwało do białego rana.

Tylko podróż poślubną przełożyliśmy w czasie. Przez zobowiązania w pracy, trzy dni po ślubie musieliśmy być z powrotem w Nowym Jorku.
- Jak się masz mój najcudowniejszy z mężów? – wypowiedziała właśnie te słowa, gdy po raz pierwszy obudziliśmy się jako mąż i żona. Do dzisiaj słyszę je niemal każdego ranka.
- Witaj Stokrotko. Co dziś robimy?

Planów mieliśmy tysiące. Spraw również. Uśmiechy nie znikały z twarzy.

We wtorek jej rodzice odwieźli nas na lotnisko. Nie mogliśmy znaleźć miejsca kręcąc się po parkingu.

- Może wysiądziecie, a ja z mamą zaparkuję gdzieś, gdzie znajdę miejsce – powiedział ojciec Jane.
- To ja pojadę z rodzicami, a ty kochanie weź te dwie walizki. My przyniesiemy te mniejsze
- A nie lepiej ci wysiąść teraz – zapytała Jane mama
- Jeszcze chciałam przepakować tę  torbę podręczną

Facet z tyłu za nami zaczął trąbić niecierpliwie.

- Ok. Ja wysiadam i czekam na was w holu. W razie czego, dzwońcie
- Super kochanie! Do zobaczenia – powiedziała Jane i odjechali

W sali odlotów tłum. Zdałem walizki – przynajmniej lżej się zrobiło. Usiadłem na ławeczce niedaleko wejścia i czekałem na pozostałą część ekipy. Mijały kolejne minuty, a oni nie przychodzili. Próbowałem dzwonić, ale telefon milczał. Zaczęli zapowiadać nasz samolot. Chodziłem niecierpliwie z kąta w kąt. Stanąłem w kolejce do odlotu. Przepuszczałem kolejne osoby, gdy już nadeszła moja kolej. Teraz już dzwoniłem co minutę. Jane z rodzicami nie pokazywali się. Za to za oknem słychać było policję jadącą na sygnale, kilka karetek. Intuicja mówiła mi, że zdarzyło się coś niedobrego.

W końcu telefon.
- Jane! Gdzie jesteś?
Nie była to niestety moja Jane. Był to policjant, który spotkał się ze mną kilka minut później. Poszliśmy razem do biura. Nie pamiętam, co mówił dokładnie. Słowa, które zapamiętałem to: „wypadek”, „policja”, „pijany kierowca”, „szpital”.

Pojechaliśmy razem do szpitala. Przejeżdżaliśmy koło rozbitych aut, które otaczały straż pożarna i wozy policyjne. Widziałem na ulicy nasze torby rozrzucone wkoło nich.

W szpitalu kazali mi czekać w jakiejś okropnej sali, gdzie huczała klimatyzacja. Siedziałem skulony na krześle w rogu. Byłem w amoku. Nie mogłem się ruszać.

Wszedł lekarz. Wywołał moje imię i nazwisko.
- Jestem mężem Jane – odpowiedziałem na jego pytanie. – Co z nią? Czy mogę ją zobaczyć? Proszę, pozwólcie mi ją zobaczyć!!! – błagałem i krzyczałem
- Panie Duwe, pana żona i dziecko nie żyją. Rodzice również. Bardzo mi przykro.
- Coo? Dziecko? Gdzie Jane?? Ona mnie teraz potrzebuje!!! – krzyczałem jak opętany
- Żona była w 3 miesiącu ciąży. Przykro mi bardzo.

Nie słyszałem jego dalszych słów. Nie pamiętam, co się stało. Dali mi jakiś zastrzyk. Ktoś zadzwonił do moich rodziców. Wypadłem na ulicę. Biegłem przed siebie. Zatrzymałem się dopiero po kilku milach. Byłem przepełniony smutkiem, płaczem, nienawiścią do świata.

Nigdy nie zobaczyłem więcej ani Jane ani jej rodziców. Mojej córeczki też nie. Pogrzeb był dla mnie męczarnią. Te same twarze, które widziałem tydzień temu na naszym ślubie składające nam wówczas gratulacje, teraz przelewały na moje ręce liczne kondolencje. Stałem więc, koło dziadków Jane, samotny i opuszczony. Brakowało mi jej uśmiechu i radości. Jej obecności. Jej dotyku i spojrzenia.

Zdjęcia i film ze ślubu leżą wciąż nieruszone w pudle w moim nowojorskim mieszkaniu.

Barcelona była moją ucieczką. Nie uśmiechałem się do czasu, gdy poznałem Ciebie, Kate. Dzisiaj mijają cztery lata od tamtego momentu. Od momentu, gdy wszystko straciłem. Teraz odrodziłem się na nowo.

Wiem, że marzyłaś z pewnością o hucznym ślubie, którego nie mogłem ci dać. Nie byłem w stanie raz jeszcze przez to przejść. Tak bardzo boję się o Ciebie. Nie odchodź ode mnie. Bądź zawsze obok.

Łzy płynęły jej po policzkach
- Będę  - odpowiedziała i wzięła mnie za rękę. – Nigdzie nie odchodzę.

Tej nocy kochaliśmy się w świetle świec. Delikatnie i namiętnie całowałam jego ciało kawałek po kawałku. Odkrywałam go na nowo pocałunkami zasklepiając kolejne blizny. On czule pieścił moje włosy, głaskał mój brzuch. Poruszaliśmy się cicho, cichutko. W rytm muzyki, w rytm miłości, która nas połączyła.