Poznałem
ją jeszcze na studiach. Podczas wakacyjnego stażu, pracowaliśmy w tej samej
firmie. Ogromna nowojorska korporacja. Przez pierwsze dni tak byłem skupiony na
zadaniach, które zlecił mi kierownik działu, że nie zauważyłem jej. Dopiero
pewnego wieczoru, w jednej z broadway’owskich knajpek, gdzie odbywała się
impreza zapoznawcza, ujrzałem ją. Siedziała sama przy stoliku barowym i
wolniutko sączyła drinka. Właściwie bawiła się rurką, która była w nim
umieszczona. Obserwowałem ją, a ona patrzyła na tańczących kolegów. Gdy prawie
odważyłem się do niej podejść, Steve – kolega z biurka obok – zaprosił ją na
parkiet. Widziałem wahanie w jej oczach. Odmówiła. Pokazała palcem na szklankę.
Mogłem się tylko domyśleć z jej gestów, co miała na myśli. Raczej nie chciała
się bawić.
Podszedłem
nieśmiało, usiadłem obok i zamówiłem drinka.
-
Jak się bawisz – zapytałem
-
Jeśli picie drinka w samotności można uznać dobrą zabawą, to całkiem świetnie
-
A nie chcesz do nich dołączyć – pokazałem na głównych imprezowiczów, którzy
wywijali swoje giętkie ciała w rytm muzyki.
-
Raczej nie. Przed chwilą też dostałam taką propozycję. Odmówiłam.
-
Coś się stało?
-
Można tak powiedzieć. Wczoraj skręciłam kostkę. Jestem trochę unieruchomiona.
Dlatego też dzisiaj nie byłam w firmie.
Dopiero
teraz zauważyłem stojące przy barze kule.
-
To już rozumiem. Czyli tańce na jakiś czas musisz wykluczyć z repertuaru
-
Dokładnie na trzy miesiące. Jeśli nie chcę oczywiście wylądować z
unieruchomioną nogą na łóżku szpitalnym na kolejne kilka miesięcy.
-
To raczej średnia przyjemność. Nie polecam. Dwa lata temu miałem tam długi
pobyt po narciarskich szaleństwach. Załatwianie najpilniejszych potrzeb przy
pomocy osób trzecich jest średnią przyjemnością.
-
Hi hi, fakt. – no w końcu się uśmiechnęła. Co prawda przy opowieści o mojej
męce, ale co tam.
Miała
na imię Jane, jak się dowiedziałem, tego samego wieczoru, spędzając przy barze
czas do 4 nad ranem. Pochodziła z Kalifornii. Zawsze marzyła o Nowym Jorku i
przeniosła się tu na studia. Co się potem okazało, studiowała dwa lata wyżej
ode mnie. Po stażu liczyła na ofertę pracy. Pragnęła zostać w mieście, które
kochała. Jej rodzice prowadzili dużą firmę, ale nie myślała o tym, aby pracować
razem z nimi. Chciała cieszyć się wolnością i rozwijać swoje pasje, zdobyć
doświadczenie w największych przedsiębiorstwach.
-
Nie mogę wstać. Pomożesz mi – zapytała. Była tak bardzo bezpośrednia. Nie
owijała w bawełnę. Mówiła to, co myśli. Nie ukrywała emocji, uczuć, swoich
potrzeb. To było w niej cudowne. Nie trzeba było przedzierać się przez
skomplikowaną naturę kobiecą, która nie wiadomo kiedy, gdy mówi „tak”, myśli
„nie” lub na odwrót.
Pomogłem
jej wstać, zamówiłem taksówkę, podjechaliśmy pod jej mieszkanie. Wniosłem ją na
górę. Tę noc spędziliśmy razem. Kolejne noce także. To była miłość od
pierwszego wejrzenia. Moje najpiękniejsze lato. Najpiękniejszy czas.
Razem
jeździliśmy do firmy, razem z niej wracaliśmy. Spędzaliśmy wspólnie wieczory
tworząc nowe prace i wysyłając je na konkursy.
Chodziliśmy
do kina. Uwielbialiśmy filmy. Po każdej obejrzanej produkcji, długo
dyskutowaliśmy nad fabułą i detalami.
Zajadaliśmy
się owocami. Sami hodowaliśmy na balkonie truskawki i pomidory. Wspólnie
przyrządzaliśmy posiłki. Jane przepadała wprost za kuchnią meksykańską.
Po
pracy często wstępowaliśmy na pyszne lody. Zawsze kupowaliśmy inne smaki i wymienialiśmy się naszymi kubkami.
We
wrześniu Jane dostała ofertę pracy. Aby to uczcić, wybraliśmy się do
eleganckiej restauracji. Byliśmy ubrani w wieczorowe stroje. Ja w nowym
garniturze, ona w przepięknej granatowej sukience. Jej ramiona okryte były
przeźroczystym materiałem. Gdy dotarliśmy na miejsce, ona oniemiała z wrażenia
na widok rodziców, którzy specjalnie na ten dzień przyjechali z Kalifornii.
Zaaranżowałem tę niespodziankę. Byłem pewien, że będzie się niesamowicie
cieszyć i nie pomyliłem się ani troszeczkę. Oczy jej błyskały taką radością na
ich widok.
W
ten sam wieczór oświadczyłem się Jane. Byliśmy ogromnie szczęśliwi. Kupiliśmy
małe mieszkanko na dolnym Manhattanie. Planowaliśmy ślub. Moje życie dawało mi
więcej radości niż mógłbym oczekiwać. Ja studiowałem, ona pracowała.
Otworzyliśmy razem małe biuro architektoniczne.
Pamiętam,
gdy pod koniec października, przyszła do domu. Cała przemoczona. Drżała z
zimna. Zrobiłem jej kubek ciepłej herbaty z imbirem. Otuliłem kocem.
Siedzieliśmy blisko siebie. Czytaliśmy książki. Ona opowiadała o ciężkim dniu w
pracy, przygotowaniach do przetargu. Ja relacjonowałem swoje zajęcia. Niby nic.
Niby zwyczajne życie, niby nic nadzwyczajnego, a jednak tyle magii w tych
krótkich chwilach szczęścia było.
I
w końcu nadszedł ten dzień. 6 kwietnia. Ślub miał odbyć się w Kalifornii.
Marzyła o ślubie w ogrodzie nad brzegiem jeziora. Wszystko miało być idealne. Pogoda,
goście, wystrój – prosty ale niebanalny. Zadbała o wszystko w najdrobniejszych
szczegółach.
To
był wymarzony dzień. Cudowne słońce oświetlało ich twarze. Ogród wypełniony był
białymi różami. Tylko jedne były czerwone – w jej bukiecie.
Zobaczyłem
Jane w białej sukni. Wyglądała zjawiskowo. Lśniące długie włosy opadały na jej
odkryte plecy. Twarz ukryta za welonem. Jej ojciec prowadził ją do ołtarza.
Oddał mi ją w opiekę. Na zawsze już moja Jane.
Wygłosiliśmy
słowa przysięgi, założyliśmy obrączki na palce, obsypani płatkami kwiatów
staliśmy się mężem i żoną. Staliśmy się częścią siebie.
Przyjęcie
wyjątkowe i niepowtarzalne trwało do białego rana.
Tylko
podróż poślubną przełożyliśmy w czasie. Przez zobowiązania w pracy, trzy dni po
ślubie musieliśmy być z powrotem w Nowym Jorku.
-
Jak się masz mój najcudowniejszy z mężów? – wypowiedziała właśnie te słowa, gdy
po raz pierwszy obudziliśmy się jako mąż i żona. Do dzisiaj słyszę je niemal
każdego ranka.
-
Witaj Stokrotko. Co dziś robimy?
Planów
mieliśmy tysiące. Spraw również. Uśmiechy nie znikały z twarzy.
We
wtorek jej rodzice odwieźli nas na lotnisko. Nie mogliśmy znaleźć miejsca
kręcąc się po parkingu.
-
Może wysiądziecie, a ja z mamą zaparkuję gdzieś, gdzie znajdę miejsce –
powiedział ojciec Jane.
-
To ja pojadę z rodzicami, a ty kochanie weź te dwie walizki. My przyniesiemy te
mniejsze
-
A nie lepiej ci wysiąść teraz – zapytała Jane mama
-
Jeszcze chciałam przepakować tę torbę
podręczną
Facet
z tyłu za nami zaczął trąbić niecierpliwie.
-
Ok. Ja wysiadam i czekam na was w holu. W razie czego, dzwońcie
-
Super kochanie! Do zobaczenia – powiedziała Jane i odjechali
W
sali odlotów tłum. Zdałem walizki – przynajmniej lżej się zrobiło. Usiadłem na
ławeczce niedaleko wejścia i czekałem na pozostałą część ekipy. Mijały kolejne
minuty, a oni nie przychodzili. Próbowałem dzwonić, ale telefon milczał.
Zaczęli zapowiadać nasz samolot. Chodziłem niecierpliwie z kąta w kąt. Stanąłem
w kolejce do odlotu. Przepuszczałem kolejne osoby, gdy już nadeszła moja kolej.
Teraz już dzwoniłem co minutę. Jane z rodzicami nie pokazywali się. Za to za
oknem słychać było policję jadącą na sygnale, kilka karetek. Intuicja mówiła
mi, że zdarzyło się coś niedobrego.
W
końcu telefon.
-
Jane! Gdzie jesteś?
Nie
była to niestety moja Jane. Był to policjant, który spotkał się ze mną kilka
minut później. Poszliśmy razem do biura. Nie pamiętam, co mówił dokładnie.
Słowa, które zapamiętałem to: „wypadek”, „policja”, „pijany kierowca”, „szpital”.
Pojechaliśmy
razem do szpitala. Przejeżdżaliśmy koło rozbitych aut, które otaczały straż
pożarna i wozy policyjne. Widziałem na ulicy nasze torby rozrzucone wkoło nich.
W
szpitalu kazali mi czekać w jakiejś okropnej sali, gdzie huczała klimatyzacja.
Siedziałem skulony na krześle w rogu. Byłem w amoku. Nie mogłem się ruszać.
Wszedł
lekarz. Wywołał moje imię i nazwisko.
-
Jestem mężem Jane – odpowiedziałem na jego pytanie. – Co z nią? Czy mogę ją
zobaczyć? Proszę, pozwólcie mi ją zobaczyć!!! – błagałem i krzyczałem
-
Panie Duwe, pana żona i dziecko nie żyją. Rodzice również. Bardzo mi przykro.
-
Coo? Dziecko? Gdzie Jane?? Ona mnie teraz potrzebuje!!! – krzyczałem jak opętany
-
Żona była w 3 miesiącu ciąży. Przykro mi bardzo.
Nie
słyszałem jego dalszych słów. Nie pamiętam, co się stało. Dali mi jakiś
zastrzyk. Ktoś zadzwonił do moich rodziców. Wypadłem na ulicę. Biegłem przed
siebie. Zatrzymałem się dopiero po kilku milach. Byłem przepełniony smutkiem,
płaczem, nienawiścią do świata.
Nigdy
nie zobaczyłem więcej ani Jane ani jej rodziców. Mojej córeczki też nie. Pogrzeb
był dla mnie męczarnią. Te same twarze, które widziałem tydzień temu na naszym
ślubie składające nam wówczas gratulacje, teraz przelewały na moje ręce liczne
kondolencje. Stałem więc, koło dziadków Jane, samotny i opuszczony. Brakowało
mi jej uśmiechu i radości. Jej obecności. Jej dotyku i spojrzenia.
Zdjęcia
i film ze ślubu leżą wciąż nieruszone w pudle w moim nowojorskim mieszkaniu.
Barcelona
była moją ucieczką. Nie uśmiechałem się do czasu, gdy poznałem Ciebie, Kate.
Dzisiaj mijają cztery lata od tamtego momentu. Od momentu, gdy wszystko
straciłem. Teraz odrodziłem się na nowo.
Wiem,
że marzyłaś z pewnością o hucznym ślubie, którego nie mogłem ci dać. Nie byłem
w stanie raz jeszcze przez to przejść. Tak bardzo boję się o Ciebie. Nie
odchodź ode mnie. Bądź zawsze obok.
Łzy
płynęły jej po policzkach
-
Będę - odpowiedziała i wzięła mnie za
rękę. – Nigdzie nie odchodzę.
Tej
nocy kochaliśmy się w świetle świec. Delikatnie i namiętnie całowałam jego
ciało kawałek po kawałku. Odkrywałam go na nowo pocałunkami zasklepiając
kolejne blizny. On czule pieścił moje włosy, głaskał mój brzuch. Poruszaliśmy
się cicho, cichutko. W rytm muzyki, w rytm miłości, która nas połączyła.