środa, 6 lipca 2011

ODCINEK 23 - FERIE ZIMOWE

No tak! Nie w ten sposób wyobrażałam sobie swoje ferie zimowe jeszcze miesiąc temu! Ba! Nawet jeszcze kilka dni temu! No ale jak widać, los lubi nam płatać figle, a niektórzy mają względem nas inne plany.

Cieszę się, że Sylwia poleciała z dziewczynkami. Inaczej byłaby klapa. One byłyby załamane, ja też, a tak przynajmniej pobędą jakiś czas z ojcem. I dobrze! Mi smutno, no ale co mam zrobić.

Właśnie dzwonił Karol z informacją, że dzieciaki już dotarły. Zmęczone ale szczęśliwe. Jadą teraz do domu. Jego domu. Nie tutaj, ale tam. Tysiące kilometrów stąd. Pytał się, jak się czuję i czy mama już jest. Skłamałam, żeby się nie martwił, zapewniając, że już ze mną dużo lepiej, a mama nad wszystkim panuje. W rzeczywistości ani ze mną nie było dobrze ani mama nie przyjechała, bo jest w sanatorium. Prawda nie do końca jest chyba tutaj konieczna, bo po co mam ich niepotrzebnie martwić, zwłaszcza, że przed nimi prawie trzy tygodnie wakacji!

Wstawiłam wodę na herbatę i włączyłam radio. Na telewizor nie chce mi się patrzeć, zwłaszcza, że same powtórki teraz. O, akurat leci „Czas nas uczy pogody” Grażyny Łobaszewskiej … Hmmm… Nastroiła mnie jakoś optymistycznie (kojarzy mi się z pewną Gosią ze szkoły. Prześliczny miała głos). W lodówce nic nie ma. Dobrze, że są zakupy przez internet. Zamawiam, a ktoś ze sklepu przywozi mi do domu wszystko. Bez wychodzenia, stania w kolejkach, męczenia dzieci. Dziwię się, że wcześniej na to nie wpadłam. Ależ owszem, słyszałam od znajomych, ale jakoś tak zawsze bez przekonania. Pierwszy raz zamówiłam w listopadzie, potem dwa razy w grudniu, no i teraz. Niesamowicie wygodne i praktyczne. Czekam więc z niecierpliwością na realizację. Gorączka znowu daje się we znaki. Powoli opadam z sił. Zasypiam na kanapie. Budzi mnie dzwonek kuriera. Na mój widok (muszę wyglądać tragicznie), oferuje, że zaniesie paczki do kuchni. Nawet włożył mi mięso do lodówki. Bardzo miły. Chciałam mu dać napiwek, ale nie mogłam znaleźć torebki. W kurtce miałam pięciozłotówkę, więc przepraszając, że tak mało, wręczyłam mu ją do ręki.

Gdy wyszedł, padłam na kanapę. Budzę się kilka godzin później. Totalnie wyzuta z sił. Nie potrafię nawet podnieść się z łóżka. Sięgam więc po termometr. No to ładnie! Prawie 40 stopni. Chce mi się pić, a najbliższa butelka wody stoi w kuchni. Wołam Kasię, po czym uświadamiam sobie, że przecież dziewczynek nie ma. Jestem sama, samiuteńka, zdana tylko na siebie.

Oczy mi się znowu zamykają, ale rozum podpowiada, że powinnam napić się choć łyczka jakiegoś płynu. No i muszę wziąć tabletki.

- Zadzwonię do lekarza i zamówię wizytę domową! – nagle wpadam na genialny pomysł, po czym uświadamiam sobie, że wcale taki genialny on nie jest! Przecież (primo) u lekarza byłam niedawno i wszelkie potrzebne lekarstwa mam przepisane (tylko leżą w apteczce w kuchni) no a jak on mnie zobaczy (secundo) to dowiadując się, że jestem bez opieki, wyśle mnie do szpitala. A tam pod żadnym pozorem nie mogę wylądować!

Zasypiam. Mam omamy senne. Śni mi się, że jadę pociągiem i nagle on spada w przepaść a ja z nim. Budzę się oblana potem. Nie do końca chyba rozumiem, co się dookoła mnie dzieje.

Zbieram w sobie wszystkie siły na podróż do kuchni. Przynoszę wszelkie potrzebne rzeczy na stolik w dużym pokoju, abym mogła spokojnie sobie leżeć i nie umrzeć przy okazji z głodu i z pragnienia. Zażyłam tabletki i czuję się o niebo lepiej. Nie mam już gorączki (przynajmniej na razie), co w ogóle jest fantastyczne! Udaje mi się przespać noc. Rano zbieram się pod prysznic, ale robi mi się słabo, więc rezygnuję. Nie ma co ryzykować.

Gdy dzwoni telefon „ukryty” jestem przekonana, że to dziewczynki się dobijają. Komputera nie mam włączonego, więc nie rozmawialiśmy na skypie. W sumie może i dobrze, jeszcze by zobaczyły, w jakim jestem stanie.

- Cześć Alicja – no to z pewnością nie dziewczynki

- Cześć – odpowiadam, nie wiedząc nadal z kim rozmawiam

- Chyba mnie nie poznajesz – inteligentna bestia płci żeńskiej doskonale wyczuwa moje zdziwienie

– Kornelia

No tak! Dopiero teraz sobie przypominam ten charakterystyczny niski głos

- Cześć Kornelia.

- Dzwonię kochana, żeby zapytać, jak się czujesz. Słyszałam, że zostałaś sama w domu, a dzieciaki poleciały bez ciebie.

- No coś w tym stylu

- A masz kogoś, kto ci na przykład zrobi zakupy

- No z tym w Warszawie to na szczęście najmniejszy problem

- Rzeczywiście, głupie pytanie

- A jak się czujesz?

Nie chce mi się jakoś kłamać i opowiadam Kornelii o mojej sytuacji. Nie jest różowo, no ale też bez przesady. Nie jest tak źle. Dopóki oczywiście nie mam gorączki.

- Mogę wpaść do ciebie?

- Jasne, będzie mi bardzo miło!

- To dawaj adres i za godzinę jestem!

Jak powiedziała, tak zrobiła. To osoba, która nigdy się nie spóźnia. Niesamowicie uczciwa i szczera. Mówi wprost to, co myśli. Nie oszukuje, nie ściemnia, nie obgaduje za plecami. Kiedyś opowiedziała mi, dlaczego tak postępuje.

- Wiesz, nie byłam tak wychowana, bynajmniej – pamiętam jak opowiadała, gdy któregoś zimowego wieczoru siedziałyśmy w knajpie niedaleko biblioteki. Nieczęsto udaje nam się tak wyjść – praca, dom, dzieci, zakupy, itd. No ale czasami? Czemu nie!

- Miałam ojca alkoholika, znasz kogoś z tym problemem

- Nie, ale na studiach miałam praktyki w bibliotece, która mieściła się w centrum leczenia uzależnień

- No to kojarzysz mniej więcej te przypadki

- Bardziej mniej niż więcej – odpowiedziałam – ale niektórzy, mając potrzebę wygadania się, rozmawiali ze mną

- No właśnie. Mój ojciec to gnój. Jak nie pił, też nie był lepszy. Bił matkę prawie codziennie. Jakby to był jego poobiedni rytuał. Gdy przychodził pijany to przynajmniej zasypiał szybciej i krócej to trwało. Mama była sprzątaczką w gminnej bibliotece. Spędzałam z nią tam całe dnie, odrabiałam lekcje, uczyłam się i czytałam książki. To tam zdecydowałam, że zostanę bibliotekarką. Podobała mi się cisza tego miejsca i jego dostojeństwo. Poza tym uwielbiałam książki. Chłonęłam je jedna po drugiej. W wieku 10 lat przeczytałam całą trylogię Sienkiewicza i wszystkie pozycje Prusa. Niewiele wówczas rozumiałam, ale czytałam. Była to jedyna możliwość przebywania w innym świecie, z dala od alkoholu i przemocy. I od tego kłamstwa, które szerzyło się wszędzie.

Gdy ktoś widział na ulicy mnie i matkę, uśmiechał się miło, pozdrawiał, pytał ze współczuciem, a potem odwracał się i „nadawał” za naszymi plecami. Nienawidziłam tego. Tej ułudy, pozorów, fałszu.

Ja sama też musiałam kłamać. Zwłaszcza przed ojcem. Nieraz ukrywałam mamę u siebie w łóżku, mówiłam, że musiała zostać jeszcze w bibliotece. Dzięki temu nie oberwała od ojca. Kłamałam w szkole, gdy pani pytała, czy jadłam obiad i czy nie jestem głodna. Obiad był zawsze, ale bardzo często sama zupa, która dorastającej dziewczynie nie dawała zbyt dużo energii. Marzyłam o tym, żeby mieć dwudaniowy posiłek - mięso, sałatkę. U nas na okrągło kasza i ziemniaki. Mięso raz w tygodniu, czasami dwa, czasami w ogóle. Mama robiła, co mogła, ale nie zawsze udawało jej się wiązać koniec z końcem. Zwłaszcza wtedy, gdy ojciec ukradł jej całą pensję i przepił. Nie miała nawet od kogo pożyczyć. Cały miesiąc jadłyśmy chleb z masłem.

Paradoksalnie, najszczęśliwszymi latami mojego dzieciństwa były te, kiedy mój ojciec siedział w więzieniu. Dostał wyrok na trzy lata za kradzież w sklepie. Ukradł wódkę i papierosy. Wypuścili go po dwóch latach za dobre sprawowanie (kolejny paradoks – jak całe moje życie). Wrócił do domu i pierwszego wieczoru tak sprał moją mamę, że musiałam wzywać pogotowie. Miała złamaną rękę i stłuczone żebra. Walnął jej pięścią w oko z taką siłą, że omal nie straciła wzroku. Leżała przez dwa miesiące w szpitalu. I to był przełom. Tam poznała kobietę, która zajmowała się pomaganiem ofiarom przemocy domowej. Zaproponowała, żebyśmy się przeniosły do Warszawy (mieszkałyśmy we wsi pod Siedlcami). Zaoferowała pomoc w znalezieniu mieszkania i pracy. Do czasu wyjścia mamy ze szpitala już wszystko załatwiła. Nazywałyśmy ją naszym dobrym aniołem. Ciocia Misia (zdrobniale od Faustyna Michalkiewicz).

Mama rozwiodła się ojcem. Opieka nade mną została jej przyznana, więc zmuszony był płacić alimenty, czego rzecz jasna nie robił. Wylądował znowu w więzieniu. Tym razem za pobicie. Mama w tym czasie sprzedała nasze gospodarstwo. Część, która należała się ojcu wpłaciła na moje konto – akurat tyle wyniosły alimenty zaległe i za czas, kiedy ojciec siedział w pace. Wykorzystałam je dopiero na studiach. Za mamy część ze sprzedaży domu pomalowałyśmy nasze mieszkanie, kupiłyśmy sobie meble i opłaciłyśmy kurs angielskiego dla mnie i dla niej. Mama zapisała się też do liceum wieczorowego, a potem skończyła dwuletnie studium krawieckie. Była w tym rewelacyjna i w krótkim czasie wieść rozeszła się po osiedlu. Niezły miała na tym zarobek. Od 6 do 14 pracowała w sklepie, a po pracy szyła. Uwielbiała to. Kilka lat później odeszła ze spożywczaka i zajęła się na dobre szyciem. Założyła własną firmę, zaczęła projektować, wysyłała swoje projekty do różnych domów mody (wtedy już całkiem nieźle posługiwała się angielskim). Zauważyła ją jedna z topowych marek i zatrudniła u siebie. Została projektantką mody damskiej. To już były konkretne pieniądze. Zmieniłyśmy mieszkanie, mama część swoich dochodów przelewała na fundację cioci Misi. Uważała, że tak jest uczciwie. Dzięki cioci zobaczyła, że można inaczej żyć i wyszła (jak to ona mówił) z wielkiego gówna, w którym trwała przez tyle lat.

Ja w tym czasie skończyłam studia bibliotekarskie. Wyjechałam do pracy zagranicę. Przez dwa lata pracowałam we francuskiej bibliotece, potem wróciłam do kraju. Poznałam Michała, mojego męża, kupiliśmy mały domek na obrzeżach Warszawy i tak nam to życie się układa. Mama jest teraz fantastyczną babcią. Odkąd jest na emeryturze, więcej czasu spędza z wnukami, zabiera Jasia i Małgosię do siebie, chodzą razem do Łazienek, karmią kaczki, a zeszłej zimy cała trójka pojechała we włoskie Dolomity uczyć się jazdy na nartach. Gdy dołączyliśmy z Michałem do nich po tygodniu, nieźle śmigali. Babcia także.

Od czasu jak poznaliśmy Misię, nasze życie się odmieniło. Przyrzekłyśmy sobie z mamą, że będziemy żyć uczciwie. W prawdzie ze sobą i naszą wiarą. Nauczyłyśmy się tego od niej. Szczerości, dobroci, szlachetnego serca. Nie na pokaz, ale dlatego, że chcemy komuś pomóc. Dosyć było kłamstwa i fałszerstwa, dosyć rozmów za plecami. Gdy powróciłyśmy pewnej jesieni na grób rodziców mamy, ludzie zdziwieni, nie potrafili oderwać od nas oczu. Ale byli mili, ale nasłyszałyśmy się komplementów. Te same baby, które wieszały na nas koty jeszcze kilka lat temu. Fałszywość. Zazdrość. O, to ich cechy charakteru. W drodze powrotnej mama w samochodzie powiedziała: „biedni ludzie”. I nie chodziło jej o status majątkowy.

Ta rozmowa została mi w pamięci. Poznałam przypadkowo panią Wandę i ciocię Misię, gdy robiłyśmy w bibliotece zbiórkę dla fundacji. Ależ z nich bije energia, radość, chęć działania. Niesamowite osoby. Niesamowita charyzma. Dużo, oj dużo, mi jeszcze do nich brakuje!

- Cześć chorowitku! – przywitała mnie dzisiaj – Kto to widział, żeby zalec w łóżku, jak reszta wyjeżdża do Australii.

- Też się nad tym zastanawiam – uśmiechnęłam się do niej

- Zrobię ci rosół! To najlepsze na wszystkie choroby!

- Ale chyba nie mam żadnego mięsa w lodówce

- Ja mam wszystko – powiedziała i pokazała na dwie ogromne torby z zakupami!

- A co to?

- To dla ciebie! Jedna torba ode mnie a druga od Daniela

- Daniela? Jakiego Daniela?

- Naszego przystojniaka z biblioteki. Spotkaliśmy się w sklepie. Przypadek jakich mało. Zapytał, co robię i powiedziałam, że właśnie idę do ciebie, bo jesteś chora. Zdziwił się nie wiadomo dlaczego i chwilę później, gdy stałam przy kasach, podszedł do mnie i wręczył mi tę niebieską torbę mówiąc, że to dla ciebie. Chyba cię lubi.

- He He, nie mniej niż ciebie.

- No mi zakupów nawet nie zaproponował – zaśmiała się serdecznie

- Wiesz, kilka razy spotkaliśmy się z Danielem

- Wiem

- Wiesz, a skąd – zastanawiałam się nad tym, bo nikomu nie mówiłam.

- Przecież to widać kochana, widać jak on na ciebie patrzy, jak ty na niego.

- Tak?

- No tak tak! Znamy się nie od dzisiaj i trochę mogę powiedzieć.

- Ale wiesz, to nic poważnego

- Alicja, nawet jeśli, to to nie moja sprawa. Twoje życie, twoje decyzje, twoje szczęście. Postępuj zgodnie z własnym sumieniem, a nie przejmuj się, co ludzie na około gadają. - Ciesz się życiem, kochaj je – kontynuowała. - Pamiętaj, że masz Karola i dzieciaki. Nie skrzywdź ich, jeśli nie jesteś pewna, że to coś poważnego. A jeśli wiesz… na zabój i wiecznie to kochaj… Tylko powiedz Karolowi, żeby być uczciwą wobec niego, bo na to zasługuje.

- Nie, to nie na zabój… - powiedziałam i podczas, gdy ona mieszała w garnku opowiedziałam jej całą historię.