sobota, 20 lipca 2013

ODCINEK 51 - MACIEK STUHR

Wybiegłam z domu za późno, jak zwykle zresztą.
Dobrze, że są wakacje, przynajmniej Basia została z chorą Asią. Nie wiem, co jej jest, ale od kilku dni non stop gorączkuję. Sprawy biurowe przeniosłam więc do domu. Można bez problemu się domyśleć, że takie biuro w domu, z chorym dzieckiem w dodatku, przynosi jedynie delikatne ukojenie wyrzutów sumienia, że jednak coś się robi, bo rezultaty pracy raczej powolne i marne. Czasami jeden mail piszę kilka godzin, czasami jakieś wyliczenia robię dwa dni, no ale zawsze mam poczucie (zupełnie zresztą niewłaściwe), że do przodu. Jestem przekonana, że gdybym odłożyła pracę na za tydzień, też by się nie stało i świat by się nie zawalił, ale jednak tę wiedzę wykorzystuję tylko w teorii, będąc świadoma, jak głupio postępuję oraz udzielając cennych rad innym.

Nie tak dawno, bo w ubiegłym tygodniu, mówiłam do koleżanki: „nic się nie martw, jak odpoczniesz kilka dni, świat się nie zawali”. I co? Wniosek jeden: dawanie rad jest zdecydowanie moją MOCNĄ stroną. Całkowicie inaczej jest z zastosowaniem ich na własnym przykładzie. To już dłuższa droga i dużo dużo głębsza filozofia.

Dworzec Gdański. Wsiadam do metra, po czym po przejechaniu jednego przystanku każą mi się przesiąść do komunikacji zastępczej. Szlag by to trafił.

Jadę więc dusznym tramwajem, w którym letnią porą potęga zapachów, nie do końca pożądanych, się wzmaga ponad przeciętną. Wysiadam przy Politechnice, by tam znowu zejść w podziemia. No i jeszcze odjechał mi pociąg, bo bramki mi się zablokowały na górze.

- Pech Panie Boże, czy co? – mówię sama do siebie, a może do Pana Boga. Ale z drugiej strony, po co zadręczać Go takimi błahostkami. Ma większe problemy niż spóźnienie na pociąg, skoro kolejny za kilka minut.

Siedząc na ławeczce uspokajam myśli. Przeglądam jeszcze papiery, których nawet nie zdążyłam wsadzić do teczki. W końcu jest. Moje METRO. Wchodzę do wagonu, a tu co? WOW! Wita mnie uśmiechnięty Maciek Stuhr. Siadam więc naprzeciwko niego i udając, że nie widzę jego wzroku spoczywającego na końcówkach moich włosów, cichutko wzdycham sobie. Ciekawie jak to być takim Maćkiem. Znanym, lubianym, podziwianym. Och. Nawet dobrze, że spóźniłam się na tamten pociąg. Nie wiadomo, czy wtedy miałabym okazję tak sam na sam poprzebywać z Maćkiem. Zadaję mu w myślach tysiąc pytań. O jego pasje, o to jak to jest być znanym synem znanego ojca, jak to jest być uwielbianym i podziwianym, co lubi jeść na śniadanie i czy gdyby nie miał żony, zjadłby ze mną kolacje.

Musze wysiadać. Pola Mokotowskie teraz. Tu umówiłam się z Kornelią. Maciek sprawił, iż nie żałuję jednak, że wybrałam komunikację miejską. Innym powodem jest to, że w moim samochodzie popsuła się klima. A ja nienawidzę, powtarzam: nienawidzę zajmować się samochodami poza tym, że do nich wsiadam i jadę. Nie cierpię tankowania, dlatego też marzę o samochodzie na gaz. Wtedy przychodzi pan i tankuje. Albo wtryskuje. Nie wiem jak nazwać sposób przerzucania gazu z jednego pojemnika do drugiego. O może "napełnia" będzie właściwym określeniem. W każdym bądź razie, co uświadomił mi Karol, gdybym miała auto na gaz, miałabym mniejszy bagażnik oraz nie mogłabym parkować w naszym garażu podziemnym. Te dwa szczegóły sprawiły, że pozostałam przy benzynie i męczę się na tych stacjach benzynowych. Czasami ktoś się zlituje, ale rzadki to przypadek niestety.

Z Kornelią omawiamy szczegóły ostatnich zamówień. Okres wakacyjny jest słabszy w książki dla dzieci, ale obfituje w serie dla nowożeńców. Jednak tutaj czasami wymagania są bardzo wysokie.

- Przeliczyłam ostatnie zlecenie i nie zgadza nam się – mówi Kornelia. Jest zmartwiona, a ja prawdę mówiąc nie wiem, o jakich liczbach mówi.
- Kornelia, wprowadź mnie w temat. Mam chorą Aśkę i nie ogarniam – zwłaszcza cyferek.
- No chodzi o zamówienie na wrzesień na ślub dla Marcela Wilczka.
- No tak pamiętam. Książkę zamówiła jego narzeczona chyba.
- Nie książkę tylko komiks
- Tak, tak przypominam sobie. Gdzieś zresztą tu mam wprowadzone zamówienie. O jest. To to.
- No tak. Jednak rysownik, którego wybrała, podniósł znacznie cenę. Ona nie chce innego, a jego stawka nie ma szans, aby zmalała.
- Ile teraz na tym wychodzimy do przodu?
- Do przodu? Jesteśmy jeszcze w plecy, nie licząc na razie innych kosztów!
- Siet! A próbowałaś im wcisnąć tego drugiego rysownika? Sebastiana chyba?
- Nie, ale to bez szans. Ta Iza jest nieustępliwa. Chce tego i koniec.
- Kurcze, spróbujmy ją przekonać
- Ala, jak chcesz, to próbuj. Ja się poddaję.
 - To co? Chcesz wyłożyć z kieszeni 5 koła!
- Jak przyznamy się do błędu, to będzie nasza porażka.
- Jak się nie przyznamy, to też odniesiemy klęskę.
- Tak, ale nasz wizerunek pozostanie bez skazy.
- Tu masz rację. Zaczekaj, spróbuję do niej zadzwonić.
- Zastanówmy się jeszcze chwilę – mówi zdenerwowana Kornelia i przygryza dolną wargę.
- Chyba dzwoni ci telefon – mówię i tym samym przerywam kilkunastominutowe już myślenie Korneli i nieskazitelną niemal ciszę.
- Cholera! To ona!!! Co jej powiedzieć?
- Ona czyli kto?
- No jak to kto! Iza! Aaaa! Weź z nią pogadaj. Albo nie ja to zrobię.

Biorę telefon od rozdygotanej Korneli i odbieram:
- Witam serdecznie Pani Izabello. Mówi Alicja. Niestety koleżanka nie może teraz rozmawiać – mówię i patrzę na moją współtowarzyszkę, która opada na krzesło i jednym haustem wypija szklankę wody – Czy mogę Pani w czymś pomóc?
- Właśnie tak, bo ja chciałabym nieco zmienić tą historię, ale nie mogę być w tym tygodniu w Warszawie, wracam dopiero w poniedziałek, więc mogłabym się spotkać we wtorek z autorem tekstu.
- Pani Izo, ale wie Pani, że czasu pozostanie nam bardzo niewiele.
- No wiem wiem, ale tak bardzo mi na tym zależy.
- To będzie dość duży problem przyznam szczerze. Zwłaszcza, że rysownik, którego Pani wybrała wyjeżdża z Polski na cały sierpień
- Oh…
- Ale mam rozwiązanie, które powinno panią usatysfakcjonować.
- Tak? – pyta z niecierpliwością
- Możemy zmienić autora rysunków. Mam innego, równie wspaniałego artystę. Sebastian Mirtul. Pracuje tylko dla zagranicznych firm, bardzo rzadko na rynku polskim. Dla nas robi wyjątek. Podobały się z tego co pamiętam pani jego prace. Mogłybyśmy spróbować z nim. Z tego co wiem, jest dostępny w najbliższych miesiącach. Nie wiem, jak Pani się na taką jednak zmianę zapatruje.
- Wspaniale pani Alu. Tamte rysunki też mi się bardzo podobały, o ile nawet nie bardziej. Wow! Super!!! Dziękuję.
- Cieszę się, że jest pani zadowolona. Zatem czekamy na panią we wtorek. Godzina 13 będzie pasowała?
- Tak, jeszcze potwierdzę w poniedziałek, dobrze?
- Oczywiście. Zatem miłego tygodnia i do zobaczenia.
- Do zobaczenia Pani Alu.

Kornelia osłupiała nie może uwierzyć. A jednak szczęście czasami przychodzi.

W drodze do domu wstępuję do Hali Mirowskiej, żeby kupić owoce i warzywa. Teraz latem jemy tego kilogramy. Chodząc między straganami, sama nie wiem czemu, wysyłam sms do Daniela. Pytam tylko, co słychać. Głupie, prawda? Beznadziejnie głupie. Jednak zanim zdążyłam pomyśleć, wiadomość została wysłana. Kurwa!

Odpowiedź jest szybsza, niż się spodziewałam. „Spotkajmy się dziś wieczorem. Może Vapiano koło Mariottu?”. Dopiero za jakąś godzinę odpisałam: „Będę”. I tyle.

- Basia, a nie dasz rady przełożyć spotkania na jutro?
- Mamuś, to nie spotkanie tylko próba. Przecież wiesz, że nie mogę.
- Tak Basiu, wiem – i jest mi głupio, że znowu wykorzystuję Basię. - Poproszę panią Ulę, żeby do nas przyszła i spędzi z Asią parę godzin. Dla małej też to będzie urozmaicenie.
- W sumie niezły pomysł. Ciekawe tylko, czy będzie mogła.

Okazuje się, że może. Basia więc idzie na próbę, a ja jadę taksówką na Emilii Plater. Przy wejściu do restauracji waham się przez chwilę. Pytanie, czy dobrze robię, mimo że kretyńskie, kołacze mi się po głowie. Odpowiedź znam. Lepiej niż ktokolwiek inny.

Otwieram ciężkie drzwi, a pani podaje mi kartę. Wzrokiem szukam Daniela.

- Chodźmy stąd – mówi nagle znany głos z zza moich pleców.
Mówimy „do widzenia” i wychodzimy w pośpiechu. Na ulicy mam chwilkę, aby mu się przyjrzeć. Jest dużo chudszy i taki mizerny okropnie. Bladość potęguje na jego twarzy.
- Co się…
- Ciii, nic nie mów. Zaraz ci wszystko opowiem. Chodźmy stąd. Chodźmy gdzieś na spacer.
- Dobrze – zgadzam się bez chwili wahania

Idziemy chodnikiem w stronę Placu Trzech Krzyży. Nie mówimy prawie nic. Decydujemy się na taksówkę i podjeżdżamy do Łazienek. Spokojnymi alejkami wędrujemy powoli ramię w ramię.

- Mam białaczkę – mówi w pewnym momencie Daniel. Serce mi zamiera.
- Białaczkę? – powtarzam pytaniem słowo jak jakąś mantrę
- Ostatni czas leczyłem się w Stanach i Kanadzie. Lekarze mówią, że zatrzymali póki co rozwój choroby. Teraz kwestia najbliższych miesięcy.
- Dlaczego nic nie mówiłeś, nie dałeś żadnego znaku?
- Alicja!!!! Nie chciałem ci bardziej psuć życia niż to zrobiłem. I tak namieszałem nieźle. Potem widząc cię z Karolem i dziewczynkami zrozumiałem, że to nie jest tak, że rozwalam coś, co jest święte. Rodzinę. Nie chciałem zepsuć życia dziewczynkom, zostać znienawidzony przez nie. Jestem przekonany, że kiedyś będziemy razem, jeśli nie w tym, to na pewno w kolejnym wcieleniu.
- A te ostatnie maile?
- To jedne z setek tysięcy, które odważyłem się wysłać. Pisanie do Ciebie było najsilniejszym lekarstwem. Pisałem codziennie kilka maili. Kiedy nie byłem w stanie pisać, dyktowałem treść maila pielęgniarce. To było najlepsze lekarstwo. Działało mocniej niż chemia.

Daniel mówi, a mi łzy kapią na buty. Opowiada o chorobie, o tym, co przeszedł, jak wypadły mu włosy, jak fatalnie znosił chemioterapię. O znajomych ze szpitalnych sal, o kolejnych klinikach i kolejnych lekarzach. O godzinach ciągnących się w nieskończoność, o niewypowiedzianych słowach, o bólu i rozterkach. Nie jest to narzekanie, nie ma to nic wspólnego ze skarżeniem się na swój los, z krytykowaniem wszystkiego i wszystkich. Opowiada z pokorą i ogromnym spokojem w głosie. Mam wrażenie, że opowiada o kimś innym, nie o sobie. Gdy mówię mu o tym, potwierdza, tłumacząc, że to właśnie jego system obronny. Nie chce utożsamiać się z chorobą. Nie chce zrzędzić i burczeć na wszystko. Chce panować nad własnym ciałem i nad tym, co się z nim dzieje.

- Ala, chciałem ci podziękować, bo dzięki tobie to wszystko przeżyłem i z tym wszystkim sobie jakoś poradziłem.
- Ale jak?
- Żyłem wspomnieniami. To dla nich zasypiałem i dla nich budziłem się codziennie. Wspomnienia wspólnych chwil, tego, co nas połączyło, wspólnych nocy i wspólnych dni. Wspomnienia pozwoliły mi przeżyć. I listy do ciebie.
- Czy mogę je przeczytać?
- Nie wiem, czy byś chciała – w jego głosie słychać wahanie
- Bardzo.
- Myślę, że kiedyś będę na tyle odważny, żeby ci je dać. Robi się zimno i powoli wracamy.

Daniel bierze mnie delikatnie za rękę, a ja pozwalam mu się objąć. Tak bardzo mi go brakowało. Tak bardzo za tym tęskniłam. Za jego dotykiem, obecnością, głosem.

- Spotkamy się jutro? – pytam nieśmiało
- Jutro jadę do Gdańska, wrócę pewnie późno. Może więc pojutrze.
- Dobrze. Pamiętaj, gdybyś potrzebował mojej pomocy…. – dodaję, a on całuje mnie czule w czoło i mocno przytula do siebie. A obok nas przechodzi właśnie Maciej Stuhr. Ten sam, którego widziałam rano w metrze. Tym razem już nie na plakacie reklamującym sieć komórkową. Żywy, żywiusieńki. Na własnych nogach. 

- Widziałaś – pyta Daniel i uśmiecha się do mnie
- Dziś drugi raz – mówię i wtulam się w niego.

 Jeszcze później, leżąc samotnie w łóżku, zastanawiam się, co tak naprawdę jest w naszym życiu ważne. Co się tak naprawdę liczy.

Słyszę dźwięk smsa w mojej komórce.

 „Tylko ty nadajesz sensu mojemu życiu”.

Niesamowite. Niemożliwe. Skąd wiedział. Skąd wiedział, żeby właśnie teraz coś takiego napisać. Skąd Karol wiedział?