środa, 24 sierpnia 2011

ODCINEK 30 - SLIM FAST

Australia jest R.E.W.E.L.A.C.Y.J.N.A. Po prostu REWELACYJNA! WSPANIAŁA! BOSKA! JEDYNA! I chcę tu zostać. Dałabym wszystko, żeby nie musieć wracać z ciocią i siostrami. Ale chyba będę musiała. Tata mówi, że nie da rady w środku roku szkolnego załatwić szkoły dla mnie szkoły, wizy i innych takich. A po drugie, jak mówił z pełną powagą, to sprawa, której nie da się przedyskutować na odległość, bez obecności mamy.
Szkoda, że z nami tutaj nie przyjechała, można byłoby wszystko od razu ustalić. No i przekonałaby się, dlaczego chcę tutaj być. Jeśli nie zobaczyła Australii, to nie zrozumie, o co mi chodzi. Może Basia i ciocia Sylwia pomogą mi ją przekonać. No i tatko.

Fajnie tu jest. Mniej kontroli niż w domu. Tato pozwala mi na wiele i nie sprawdza. No i schudłam kolejne 2 kilogramy, co jest sporym sukcesem. W domu nie udało mi się tego zrobić, bo mama w kółko spoglądała na nasze talerze, a i chodzenie do toalety zaraz po posiłku nie było takie proste. Tutaj mam jakby ułatwione zadanie. Po obiedzie Aśka i Baśka wychodzą do ogrodu albo zajmują się czymś innym. Ja mogę iść na górę, wypić swoje herbatki odchudzające lub zamknąć się w ubikacji, gdzie nikt nie słyszy, co robię.

Zazdroszczę trochę moim siostrom, że nie myślą w kółko o jedzeniu, o tym, co ile ma kalorii, czy już przekroczyłam 500 a może 1000 kcal. Ogólnie staram się jeść tylko warzywa i owoce. Tu w Sydney to żaden problem, zwłaszcza o tej porze roku. Wszystko co zjem poza tym, zwracam zaraz po posiłku. Głupie? Tak! Głupie i idiotyczne, ale tak wkręciłam się w to kontrolowanie wagi, że trudno jest mi skupić uwagę na czymś innym.

Staram się wyrzucić z pamięci moment, kiedy to się zaczęło. To był zimny listopadowy dzień. Było tak ponuro, że nosa nie chciało się nikomu wystawiać poza własne łóżko. Jakimś cudem zmusiłam się, żeby wstać. Mamy już nie było, bo musiała iść wcześniej do biblioteki. Dotarłam do szkoły kilka minut przed czasem. Pierwszy W-F.
Przebierałyśmy się z dziewczynami w szatni.

- Aga, zrób coś z tymi swoimi udami – Michalina była bezwzględna i prosto z mostu mówiła to, o czym myśli.
- To znaczy co? – zapytała Agnieszka zupełnie zdezorientowana
- No zobacz sama. Cellulit masz wszędzie, w dodatku takie grube jakieś, nieproporcjonalne – wypaliła Miśka
- Odwal się! – Aga spławiła ją jednym słowem. Nie dała sobie dmuchać w kaszę. – Moje uda to mój problem
- Może i twój. Dziwię się tylko Przemkowi, że chce w ogóle na ciebie patrzeć
- Przesadzasz! Wiesz o tym – była już ostro wkurzona. Zwłaszcza, że związek z Przemkiem to czuły punkt. Nie chciała o nim za bardzo mówić. Nie przechwalała się nigdy, mimo że wszyscy widzieli, że jest szczęśliwa. I, moim zdaniem, po części jej tego wszystkiego zazdrościliśmy. Pewności siebie, dobrych wyników, wiary we własne przekonania, Przemka…

- Wcale się nie zdziwię, gdy on ją niedługo rzuci – Michalina wyszeptała do nas, gdy Agnieszka poszła na salę gimnastyczną.
- Ale chyba przegięłaś - odezwała się nagle Monika
- No coś ty! Powinna zrzucić parę kilo. Mówiłam to dla jej dobra.
- A może ona nie chce stosować żadnych diet?
- Przecież nie musi!
- Jak to? – zapytałam mimochodem, mimo że temat odchudzania mnie nie dotyczył. Raczej nie miałam tego typu problemów.
- A co z choinki się urwałaś? – Michalina była wściekła na dziewczyny
- Nie rozumiem… - powiedziałam i żałowałam, że wcześniej zadałam pytanie.
- He He, słyszycie! Ona nie rozumie! A ile ty ważysz?
- 55 kilogramów
- No to przynajmniej pięć powinnaś zrzucić!
- Ja? – zapytałam
- No a kto? Duch Święty?
- Nigdy się nie odchudzałam…. Myślałam, że nie muszę…
- Tu nie trzeba myśleć tylko działać
- Michalina, przestań już! – Monika nie mogła patrzeć, jak wyżywa się na mnie
- A co? Obrońcą uciemiężnionych jesteś?
- Wychodzę, mam dość kretyńskiej dyskusji – i rzeczywiście wyszła. Też miałam ochotę uciec z tej paszczy lwa.

- Kolejna z głowy! I dobrze - Michalina pewna siebie, mrugnęła do nas zwycięsko . – I niech nie mówi mi, że ona nie rzyga. Jest taka chuda, że szok. Matka natura jej takiej nie stworzyła.
- Co? – nie wierzyłam temu, co usłyszałam. – Co masz na myśli?
- A myślisz, że jak tracimy wagę? Kilogram za kilogramem mniej. Pamiętasz, we wrześniu jak wróciłam z wakacji był ze mnie niezły pączek. Dzisiaj ważę 8 kilo mniej – powiedziała dumna z siebie.
- No ale mówiłaś, że dieta…
- Dieta arieta. Żadna dieta tu nie pomoże. Zwłaszcza, że trzeba jeść, co ci starzy ugotują. Więc zamiast unikać posiłków, lepiej załatwić zaraz po nich sprawę w toalecie. Można jeść do woli i chudnąć.
Przecież to bulimia! Wołałam w środku! Przecież rozmawialiśmy na lekcjach, jakie to niebezpieczne. Ile problemów. I że ona tak…
- Jak chcesz możesz dołączyć do nas?
- Do was? – zdziwiona tym, że jest ich więcej
- Tak. Lilka, Olka, Martyna, Friku, Mycha i kilka z innych klas. Niektóre straciły po 15 kilogramów. Ty też musisz, jeśli chcesz zachować Kubę przy sobie.

Tego samego dnia po obiedzie spróbowałam po raz pierwszy. Poszło bez problemu. Nikt nic nie zauważył. I tak poszło. Najpierw tylko obiady, później kolacje, buszowanie po lodówce, zjadanie wszystkiego, co było dostępne, a następnie opróżnianie żołądka w prosty dosyć sposób.

Zawsze miałam przy sobie szczoteczkę i pastę do zębów. W razie czego. Po pierwsze nie chciałam, żeby czuć było ode mnie ten zapach okropny, a po drugie bałam się o swoje zęby.

Obsesyjnie zaczęłam liczyć kalorie. Myślenie o jedzeniu, a bardziej niż o jedzeniu to o niejedzeniu, stało się codziennym rytuałem. Wiedziałam, że moje ulubione awokado, takie niepozorne z wyglądu, to ponad 300 kcal. Ukochane bezy, które pani w szkolnym sklepiku domu piecze sama i sprzedaje po sztuk pięć, mają ponad 500 kcal. Tyle samo mają naleśniki z serem. Ciężko jest jeść te wszystkie smakołyki, jeśli człowiek naprawdę chce zgubić zbędne kilogramy. Więc jak gdyby opcja z „toaletą” jest idealnym rozwiązaniem dla łakomczuchów takich jak ja.

Teraz, po czterech miesiącach tak zwanej „diety” ważę 48 kg. Ciągle jednak wydaje mi się, że to jeszcze za dużo. I mimo że chciałabym czasami wrócić do życia sprzed rozmowy z szatni, to nie potrafiłam. I nie czułam się z tym dobrze. Do szału doprowadzało mnie wieczne skupianie się na posiłkach. Nienawidziłam swojego odbicia w lustrze, gdy podnosiłam głowę znad toalety – załzawione oczy, ślina wokół ust, zabrudzona ręka i ten zapach, który unosi się w powietrzu. Nienawidziłam, a nie potrafiłam powiedzieć sobie „dość”. Dlatego z „obżerania się” przechodzę coraz bardziej na „poszczenie”. I chyba tę opcję wolę.

Boję się powrotu do Warszawy. Co będzie, jak mama zauważy. Kiedyś słyszałam, jak ciocia Sylwia wspominała jej przez telefon, że schudłam. Żeby tylko się nie czepiała i nie pilnowała przy posiłkach. A nawet gdyby, to coś wymyślę, żeby jeść w terminach innych niż pozostała część rodziny. To znaczy: nie jesć!

Ciekawe tylko, co na to powie Kuba. Już przed wyjazdem wkurzał się, że nie chciałam chodzić na pizzę lub do kawiarni na lody.
- Co z tobą? – zapytał któregoś wieczoru
- Nie wiem, o co pytasz – udałam, że nie kojarzę
- Nie bądź dziecinna. Dlaczego nic nie jesz? Odchudzasz się, jak te głupie laski z naszej klasy.
- Ja?
- Ty! Zmieniłaś się. Ciężko z tobą pogadać. Nie chcesz wyjść do żadnej knajpy, bo to dodatkowe kalorie do spożycia, a głupio ci nie jeść w moim towarzystwie.
- Bzdury!
- Coś mi się jednak zdaje, że wcale nie…

Ale Kuba miał rację. Zmieniłam się. Zamiast myśleć o przyszłości myślałam o jedzeniu. Zamiast uczyć się do szkoły, wbijałam sobie do głowy tabele kaloryczności. Tyle tylko, że nie wiem, jak wyjść z tego kołowrotka.