środa, 31 sierpnia 2011

ODCINEK 31 - W ZAWIESZENIU

Rutyna jest nudna. Budzisz się rano. Szybki prysznic. Potem ubranie, makijaż, włosy. Szybkie śniadanie. Kilka słów wymienionych z dziećmi przed szkołą, przedszkolem, przyjściem niani. Potem praca. Praca. Praca. Szybkie zakupy w drodze do domu. Obiad. Rozmowy przy stole. Odrabianie lekcji. Zabawa krótka. I kąpanie. Kolacja. Relaks we dwoje, na którym zasypiasz przed telewizorem i budząc się o 4 nad ranem przechodzisz do sypialni.

Jednak brak rutyny jest jeszcze gorszy. Od półtora miesiąca jestem bez pracy i trafia mnie szlag we własnym domu. Przez pierwsze trzy tygodnie nie mówiłam nic dziewczynkom. Potem ukrywanie było coraz trudniejsze, więc w końcu się przyznałam. Chyba coś podejrzewały, bo nie były jakoś zdziwione. No i za bardzo się też nie przejęły.

Jestem wkurzona. Nie mam pracy. I to nie chodzi o mój dochód. Mam 3-miesięczną odprawę, która póki co gwarantuje mi przypływ gotówki na konto. Ale też powiedzmy sobie szczerze, że te moje pieniądze są niczym, przy całych naszych kosztach życia. Odkładałam je na osobne konto pod hasłem „na wakacje”. Jednak jak dotąd, nie skorzystaliśmy z jego zasobów.

Karol powiedział, że to właściwie dobrze. Odpocznę sobie, nacieszę się dziećmi, wolnością. Przypomniał mi, jak zawsze w piosence z musicalu Metro, zazdrościłam Janowskiemu, który śpiewał:

Po pierwszym śniadaniu biegniecie za metrem
Powrotny autobus zabiera was z pracy
Potem szybkie "dobranoc" i parę słów szeptem
Bez nadziei, że będzie inaczej

Codzienne gazety, wieczorne dzienniki
Te same zajęcia w tych samych godzinach
Połykane co wieczór nasenne pastylki
Bardzo rzadkie wycieczki do kina.

A ja nie. Po prostu - nie.
Mnie się to - mnie to się nie podoba
niech się dzieje
Niech dzieje się co chce
Nie pożyczam, bo świat mi nie odda.
Ja to znam, po prostu znam
I nie będę -nie będę następny
Który szuka, szuka, choć wie
Że labirynt jest wszędzie zamknięty.

Codziennie bez zmiany i wczoraj i jutro
Żyjecie dokładnie tak samo, jak dziś
Nastawiacie, jak zawsze, budziki na siódmą
Bo musicie co rano gdzieś iść.

I że zawsze chciałam żyć swoim nieuporządkowanym życiem, które mimo wszystko z biegiem czasu stało się bardziej uporządkowane niż ja sama. Kwestia posiadania dzieci wymusza pewien porządek i rutynę. One czują się wówczas bezpieczniejsze. No, przynajmniej te mniejsze. Taka Kaśka to już zupełnie co innego.

Cieszę się, że mogę być mamą na cały etat, ale moje dzieci (z wyjątkiem Asi) tego już nie potrzebują. Mają własne życie, własne światy. Nie jestem im potrzebna 24 godziny na dobę. Asi w sumie też nie, odkąd poszła do przedszkola. Więc moje siedzenie w domu nie ma tego uzasadnienia.

Gdy już zrobiłam gruntowne porządki we wszystkich szafach, gdy umyłam okna, przemalowałam sypialnię, kupiłam poduszki i zmieniłam wystrój salonu. Po tym jak zleciłam wyczyszczenie sofy, która z delikatnie brązowej wróciła do swojego koloru ecruie. A następnie krawcowa uszyła mi na nią wspaniałe kapy i dodatkowo jeszcze zasłony do pokoi. I to był koniec. Straciłam zapał.

Po tym etapie przyszedł etap spotkań ze znajomymi. Zaczęłam wychodzić do kawiarenek, cieszyć się wolnością, spotykać z długo niewidzianymi koleżankami. Ale wkurzało mnie to, że ja zawsze mam czas, a one mało kiedy. Też rozmowy były ciężkie.
- Przykro mi, że cię zwolnili
- Noo
- Ale na pewno znajdziesz coś fajniejszego
- Z pewnością
- To co robisz z tym wolnym czasem? Boże jak ja chciałabym mieć tak kilka dni tylko dla siebie! Co bym za to dała!...
I tak dalej i tak dalej. W kółko to samo. Przewidywałam scenariusz rozmowy niczym twórca serialu filmowego. Po tygodniu miałam dość tych spotkań i sztucznych uśmiechów.

Sylwii nawet nic nie powiedziałam. I nie dlatego, że nie chciałam. Po powrocie z Australii widziałam się z nią może ze trzy razy. I to bez szans na osobistą rozmowę, bo dziewczynki non stop były z nami. Miały wspólne tematy, wspólne przeżycia. Poczułam się trochę odrzucona. I smutno mi było, że tak trudno cieszyć mi się razem z nimi wakacyjnymi wspomnieniami.

A przecież ja za to mam wspomnienia z Danielem. Wyjątkowe. Tylko moje. I tutaj chyba najbardziej mnie to irytuje. Nie mogę z nikim, ale to z NIKIM o tym pogadać. Nacieszyć się i wyżalić. Czasami coś wspominam Kornelii, z którą ostatnio mam niezły kontakt. Czyli całkiem odwrotnie niż z Danielem, z którym nie widziałam się od czasu naszego przyjazdu z Zakopanego. Dzwonimy do siebie, piszemy maile, ale spotkania nie było. Zwłaszcza, że on wyjechał na delegację do Chicago na trzy tygodnie. Proponował, żebym leciała z nim, ale z wiadomych względów – odmówiłam. Choć chciałam. I to bardzo. Ale żyjemy w osobnych światach. Wiemy to doskonale, zawsze wiedzieliśmy, ale co innego wiedzieć, a co innego zmagać się z tym faktem w rzeczywistości. Druga opcja boli dotkliwie.

O 15.00 jestem umówiona z Kornelią w Starbucks. Wyjście z domu zajmuje mi dużo więcej czasu niż kiedyś. W ogóle wszystko robię wolniej i czepiam się szczegółów. Pretensje ma o to do mnie zwłaszcza Kaśka, która buntuje się na każdym kroku. Zwłaszcza, jeśli wspomnę o jedzeniu. Wróciła taka chuda z tej Australii, że wszystko na niej wisi. A jeść nie chce. Ostatnio nawet powiedziała, że wspólne posiłki są bezsensowne i każdy powinien jeść sam. Ona najchętniej zamknęłaby się ze swoją porcją zupy we własnym pokoju i spędziła nad nią cały wieczór. Kilka razy chciałam z nią pogadać, ale zamyka się w sobie i daje zdawkowe odpowiedzi. Chyba miał rację ten, kto powiedział, że „małe dzieci mały kłopot, a duże dzieci duży kłopot”. Ale mam nadzieję, że ten wiek dojrzewania jakoś przetrwamy.

- No hej – witam się z Kornelią i całuję ją w policzek
- Co u ciebie?
- Spokojnie, aż za bardzo – odpowiadam szczerze
- U mnie też. Zrezygnowałam z pracy – wyznaje Kornelia, która miesiąc temu znalazła pracę w Tesco, jako asystentka kierownika.
- Co się stało?
- A miałam dość tego dupka. Wiesz, że zaczął mnie podrywać. To tu dotknął, to tam.
- No coś ty? Na to są paragrafy.
- Ta ta… paragrafy swoją drogą, a życie swoją. W nosie mam walkę z kretynami, choć może i by się gnojek nauczył, gdzie jego miejsce i trzymałby łapki przy sobie.
- No właśnie…
- Ale nie mam czasu na walkę z urzędnikami, sądami, prawem pracy itd. Muszę zarobić pieniądze.
- Aż tak krucho?
- Tak strasznie źle nie jest, ale wiesz, oszczędności szybko topnieją, zwłaszcza, że koszty życia wysokie.
- To co planujesz?
- Zakładam własną firmę! – powiedziała dumnie
- No proszę! Gratuluję decyzji. Osobiście uważam, że właściwa. Nie znam nikogo, kto by się bardziej nadawał do tego niż ty
- Ale to nie wszystko – dodała
- To znaczy?
- Chciałam ci zaproponować, żebyśmy wspólnie coś otworzyły. Jakiś wspólny biznes. No oczywiście musi być dochodowy – zaśmiała się Kornelia
- Ja i własna firma?
- Nie. Ty, ja i nasza firma!
- Hmmm… powiem ci, że zaskakujesz!
- To co, wchodzisz w to? – zapytała, gdy widziała moją zdumioną twarz pełną obaw i niepewności, a jednocześnie z pierwszymi promykami nadziei od długiego czasu.
- Kurcze. Nie wiem. Zaskoczyłaś mnie.
- Wiem. Ale obiecaj, że przemyślisz sprawę.
- Ok. A co to miałoby być?
- Tutaj pole do popisu. Mam kilka propozycji, ale chciałam, żebyś najpierw wymyśliła jeszcze swoje. Zrobimy burzę mózgów i zaczynamy! No oczywiście, jak się zgodzisz.
- Zaskakujesz koleżanko. Oj zaskakujesz. Ale to miłe!

środa, 24 sierpnia 2011

ODCINEK 30 - SLIM FAST

Australia jest R.E.W.E.L.A.C.Y.J.N.A. Po prostu REWELACYJNA! WSPANIAŁA! BOSKA! JEDYNA! I chcę tu zostać. Dałabym wszystko, żeby nie musieć wracać z ciocią i siostrami. Ale chyba będę musiała. Tata mówi, że nie da rady w środku roku szkolnego załatwić szkoły dla mnie szkoły, wizy i innych takich. A po drugie, jak mówił z pełną powagą, to sprawa, której nie da się przedyskutować na odległość, bez obecności mamy.
Szkoda, że z nami tutaj nie przyjechała, można byłoby wszystko od razu ustalić. No i przekonałaby się, dlaczego chcę tutaj być. Jeśli nie zobaczyła Australii, to nie zrozumie, o co mi chodzi. Może Basia i ciocia Sylwia pomogą mi ją przekonać. No i tatko.

Fajnie tu jest. Mniej kontroli niż w domu. Tato pozwala mi na wiele i nie sprawdza. No i schudłam kolejne 2 kilogramy, co jest sporym sukcesem. W domu nie udało mi się tego zrobić, bo mama w kółko spoglądała na nasze talerze, a i chodzenie do toalety zaraz po posiłku nie było takie proste. Tutaj mam jakby ułatwione zadanie. Po obiedzie Aśka i Baśka wychodzą do ogrodu albo zajmują się czymś innym. Ja mogę iść na górę, wypić swoje herbatki odchudzające lub zamknąć się w ubikacji, gdzie nikt nie słyszy, co robię.

Zazdroszczę trochę moim siostrom, że nie myślą w kółko o jedzeniu, o tym, co ile ma kalorii, czy już przekroczyłam 500 a może 1000 kcal. Ogólnie staram się jeść tylko warzywa i owoce. Tu w Sydney to żaden problem, zwłaszcza o tej porze roku. Wszystko co zjem poza tym, zwracam zaraz po posiłku. Głupie? Tak! Głupie i idiotyczne, ale tak wkręciłam się w to kontrolowanie wagi, że trudno jest mi skupić uwagę na czymś innym.

Staram się wyrzucić z pamięci moment, kiedy to się zaczęło. To był zimny listopadowy dzień. Było tak ponuro, że nosa nie chciało się nikomu wystawiać poza własne łóżko. Jakimś cudem zmusiłam się, żeby wstać. Mamy już nie było, bo musiała iść wcześniej do biblioteki. Dotarłam do szkoły kilka minut przed czasem. Pierwszy W-F.
Przebierałyśmy się z dziewczynami w szatni.

- Aga, zrób coś z tymi swoimi udami – Michalina była bezwzględna i prosto z mostu mówiła to, o czym myśli.
- To znaczy co? – zapytała Agnieszka zupełnie zdezorientowana
- No zobacz sama. Cellulit masz wszędzie, w dodatku takie grube jakieś, nieproporcjonalne – wypaliła Miśka
- Odwal się! – Aga spławiła ją jednym słowem. Nie dała sobie dmuchać w kaszę. – Moje uda to mój problem
- Może i twój. Dziwię się tylko Przemkowi, że chce w ogóle na ciebie patrzeć
- Przesadzasz! Wiesz o tym – była już ostro wkurzona. Zwłaszcza, że związek z Przemkiem to czuły punkt. Nie chciała o nim za bardzo mówić. Nie przechwalała się nigdy, mimo że wszyscy widzieli, że jest szczęśliwa. I, moim zdaniem, po części jej tego wszystkiego zazdrościliśmy. Pewności siebie, dobrych wyników, wiary we własne przekonania, Przemka…

- Wcale się nie zdziwię, gdy on ją niedługo rzuci – Michalina wyszeptała do nas, gdy Agnieszka poszła na salę gimnastyczną.
- Ale chyba przegięłaś - odezwała się nagle Monika
- No coś ty! Powinna zrzucić parę kilo. Mówiłam to dla jej dobra.
- A może ona nie chce stosować żadnych diet?
- Przecież nie musi!
- Jak to? – zapytałam mimochodem, mimo że temat odchudzania mnie nie dotyczył. Raczej nie miałam tego typu problemów.
- A co z choinki się urwałaś? – Michalina była wściekła na dziewczyny
- Nie rozumiem… - powiedziałam i żałowałam, że wcześniej zadałam pytanie.
- He He, słyszycie! Ona nie rozumie! A ile ty ważysz?
- 55 kilogramów
- No to przynajmniej pięć powinnaś zrzucić!
- Ja? – zapytałam
- No a kto? Duch Święty?
- Nigdy się nie odchudzałam…. Myślałam, że nie muszę…
- Tu nie trzeba myśleć tylko działać
- Michalina, przestań już! – Monika nie mogła patrzeć, jak wyżywa się na mnie
- A co? Obrońcą uciemiężnionych jesteś?
- Wychodzę, mam dość kretyńskiej dyskusji – i rzeczywiście wyszła. Też miałam ochotę uciec z tej paszczy lwa.

- Kolejna z głowy! I dobrze - Michalina pewna siebie, mrugnęła do nas zwycięsko . – I niech nie mówi mi, że ona nie rzyga. Jest taka chuda, że szok. Matka natura jej takiej nie stworzyła.
- Co? – nie wierzyłam temu, co usłyszałam. – Co masz na myśli?
- A myślisz, że jak tracimy wagę? Kilogram za kilogramem mniej. Pamiętasz, we wrześniu jak wróciłam z wakacji był ze mnie niezły pączek. Dzisiaj ważę 8 kilo mniej – powiedziała dumna z siebie.
- No ale mówiłaś, że dieta…
- Dieta arieta. Żadna dieta tu nie pomoże. Zwłaszcza, że trzeba jeść, co ci starzy ugotują. Więc zamiast unikać posiłków, lepiej załatwić zaraz po nich sprawę w toalecie. Można jeść do woli i chudnąć.
Przecież to bulimia! Wołałam w środku! Przecież rozmawialiśmy na lekcjach, jakie to niebezpieczne. Ile problemów. I że ona tak…
- Jak chcesz możesz dołączyć do nas?
- Do was? – zdziwiona tym, że jest ich więcej
- Tak. Lilka, Olka, Martyna, Friku, Mycha i kilka z innych klas. Niektóre straciły po 15 kilogramów. Ty też musisz, jeśli chcesz zachować Kubę przy sobie.

Tego samego dnia po obiedzie spróbowałam po raz pierwszy. Poszło bez problemu. Nikt nic nie zauważył. I tak poszło. Najpierw tylko obiady, później kolacje, buszowanie po lodówce, zjadanie wszystkiego, co było dostępne, a następnie opróżnianie żołądka w prosty dosyć sposób.

Zawsze miałam przy sobie szczoteczkę i pastę do zębów. W razie czego. Po pierwsze nie chciałam, żeby czuć było ode mnie ten zapach okropny, a po drugie bałam się o swoje zęby.

Obsesyjnie zaczęłam liczyć kalorie. Myślenie o jedzeniu, a bardziej niż o jedzeniu to o niejedzeniu, stało się codziennym rytuałem. Wiedziałam, że moje ulubione awokado, takie niepozorne z wyglądu, to ponad 300 kcal. Ukochane bezy, które pani w szkolnym sklepiku domu piecze sama i sprzedaje po sztuk pięć, mają ponad 500 kcal. Tyle samo mają naleśniki z serem. Ciężko jest jeść te wszystkie smakołyki, jeśli człowiek naprawdę chce zgubić zbędne kilogramy. Więc jak gdyby opcja z „toaletą” jest idealnym rozwiązaniem dla łakomczuchów takich jak ja.

Teraz, po czterech miesiącach tak zwanej „diety” ważę 48 kg. Ciągle jednak wydaje mi się, że to jeszcze za dużo. I mimo że chciałabym czasami wrócić do życia sprzed rozmowy z szatni, to nie potrafiłam. I nie czułam się z tym dobrze. Do szału doprowadzało mnie wieczne skupianie się na posiłkach. Nienawidziłam swojego odbicia w lustrze, gdy podnosiłam głowę znad toalety – załzawione oczy, ślina wokół ust, zabrudzona ręka i ten zapach, który unosi się w powietrzu. Nienawidziłam, a nie potrafiłam powiedzieć sobie „dość”. Dlatego z „obżerania się” przechodzę coraz bardziej na „poszczenie”. I chyba tę opcję wolę.

Boję się powrotu do Warszawy. Co będzie, jak mama zauważy. Kiedyś słyszałam, jak ciocia Sylwia wspominała jej przez telefon, że schudłam. Żeby tylko się nie czepiała i nie pilnowała przy posiłkach. A nawet gdyby, to coś wymyślę, żeby jeść w terminach innych niż pozostała część rodziny. To znaczy: nie jesć!

Ciekawe tylko, co na to powie Kuba. Już przed wyjazdem wkurzał się, że nie chciałam chodzić na pizzę lub do kawiarni na lody.
- Co z tobą? – zapytał któregoś wieczoru
- Nie wiem, o co pytasz – udałam, że nie kojarzę
- Nie bądź dziecinna. Dlaczego nic nie jesz? Odchudzasz się, jak te głupie laski z naszej klasy.
- Ja?
- Ty! Zmieniłaś się. Ciężko z tobą pogadać. Nie chcesz wyjść do żadnej knajpy, bo to dodatkowe kalorie do spożycia, a głupio ci nie jeść w moim towarzystwie.
- Bzdury!
- Coś mi się jednak zdaje, że wcale nie…

Ale Kuba miał rację. Zmieniłam się. Zamiast myśleć o przyszłości myślałam o jedzeniu. Zamiast uczyć się do szkoły, wbijałam sobie do głowy tabele kaloryczności. Tyle tylko, że nie wiem, jak wyjść z tego kołowrotka.

środa, 17 sierpnia 2011

ODCINEK 29 - DO WYNAJĘCIA

Przedmieścia Warszawy. Właśnie przypominałam sobie, że miałam zadzwonić do Kornelii. Walcząc z poczuciem „głupio mi”, szukałam jej numeru w książce telefonu. Rozmowa była krótka, Kornela miała smutny głos, ale nie naciskałam. Umówiłyśmy się na jutro.
Przypomniałam sobie podróż Wawa - Zakopane. Też nie była przyjemna, ale dziś czuję się mniej zmęczona, co znaczy, że jestem zdrowsza. Ciekawe jednak ile w tym udziału leków a ile mojego kochanka. Feeee!!!! Kochanek - to słowo drażni moje uszy nawet w myśli.

- Do ciebie czy do mnie? – zapytał Daniel znienacka.
- Słucham? – udałam, że nie dosłyszałam.
- Gdzie jedziemy? Do ciebie czy do mnie? - powtórzył.
- Myślałam, że każde z nas do swojego domu - mój głos brzmiał pewnie.
- Też tak myślałem, ale nie potrafię z tobą się rozstać.
- Daniel, przecież jak nie dzisiaj to jutro. I tak wcześniej czy później to nastąpi - mówiłam racjonalnie i głośno, by upewnić samą siebie, że mam rację.
- Wolę zdecydowanie to później.
„To tak samo jak ja” - pomyślałam.
- To może do ciebie – zaproponowałam nieśmiało. A w środku mnie wybuchła wojna - rozsądek krzyczał na serce, a sumienie mające oczy moich córek zasłaniało uszy by tego nie słyszeć.

Po kolacji Daniel wręczył mi prezent.
W pudełku były prześliczne kolczyki z małymi... brylancikami.
- Są cudowne, ale to chyba za drogie… – byłam naprawdę wzruszona i wściekła na Karola, że on nigdy nie rozpieszczał mnie takimi „drobiazgami”.
- A na kogo ja mam wydawać pieniądze jak nie na ciebie? Niespodzianki pod szyldem „me, myself & I” już przestały mnie bawić.
- Dziękuję
- Pamiętaj o mnie
- Jesteś w moim sercu. Zawsze tam będziesz.

Kolejny poranek zastał nas we dwoje, ale wszystko było inne. Miasto z Zakopanego zmieniło się na Warszawę, śniadaniową rozmowę zastąpiła cisza, poczucie humoru - wyrzuty sumienia.
Byłam umówiona na jedenastą z Kornelią w moim mieszkaniu, więc udawałam, że to powód mojego pośpiechu. Podróż też przebiegła cicho - bez słów, bez radia. Pożegnaliśmy się na parkingu, nie chciałam, żeby wchodził na górę. Tam byłoby pewnie jeszcze ciężej. Czułam, że znów zbliża się awantura między rozsądkiem a sercem. Ale nie powiedziałam nic. Jedynie krótkie „do zobaczenia” i ruszyłam w stronę drzwi.

Siedziałam chyba z godzinę w przedpokoju. Nie miałam najmniejszej ochoty wchodzić dalej. Czułam się obco w swoim domu. Widok pokoi dziewczynek wywoływał strach, oglądanie naszej sypialni torsje.
Gdy Kornelia zadzwoniła do drzwi, wciąż byłam w kurtce. Zdjęłam ją przekręcając klucz w zamku. Robiąc kawę zapytałam: - Co się stało?
- Zwolnili mnie – odpowiedź Kornelii w ogóle do mnie nie dotarła.
- Słucham?
- Zwolnili mnie. Nie będziemy już razem pracować. Niecałe dwa tygodnie temu. Nie przedłużyli mi umowy.
- Nie wierzę! – byłam oburzona.
- Do mnie to powoli dociera.
- Ale dlaczego ciebie?
- Redukcja etatów. Dyrektor wyjaśnił to jako efekt planu oszczędnościowego, który musi wprowadzić każda instytucja publiczna. Podobno prócz mnie zwalniają jeszcze cztery osoby, ale nie wiem kogo.
- I co teraz? – zapytałam głupio.
- Nic. Co może być? Będę szukać innej pracy. Muszę przecież z czegoś żyć.
- No pewnie – powiedziałam i poczułam, że odzywa się moja „wewnętrzna matka”, która współczuje i mówi, że bardziej sprawiedliwe byłoby, gdyby nie ją ale mnie zwolnili - w końcu mam sytuowanego męża i mam z czego żyć.

- Ale wiesz co – odpowiedziała, jakby słyszała moje myśli – stwierdziłam, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. A wszystko dzieje się „po coś” - wszystko ma swój cel. Myślę, że Bóg nie pozwoli mnie skrzywdzić. No a ja nie będę stała z założonymi rękami jak święta krowa, tylko biorę się za szukanie nowego zajęcia.
- Myślisz, że Bóg nie pozwoli cię skrzywdzić? - powtórzyłam sama nie wiedząc czemu. Kłóciło się we mnie to słowo „myślę”. Bo w Boga się wierzy, a nie myśli.

Kiedy wyszła było już ciemno. Po szybkiej kąpieli zobaczyłam, że dziewczynki dzwoniły via skype, a Daniel przysłał mail. Próbowałam oddzwaniać, ale bez skutku. Klinknęłam więc na link, który podesłał mi Daniel. Słowa natychmiast zdominowały mój umysł: “bo ja jestem proszę pana na zakręcie”. Zasłuchana w piosenkę Osieckiej, zorientowałam się, że połączenie od córek jest sprzed kilku godzin, a w Australii dochodzi teraz piąta rano. Nagrałam się więc na automatyczną sekretarkę Kasi szepcząc do telefonu: Kocham cię Muminku. Potem rozpłakałam się na dobre.

W niedzielę wstałam wcześnie. Pojutrze przylatują dzieciaki, a w domu masakra. Zabrałam się do sprzątania. Zrobiłam pranie, rozpakowałam rzeczy, wsadziłam naczynia do zmywarki. Odkurzałam, ścierałam kurze, myłam podłogi. Nawet wybrałam się na zakupy. A na dobranoc postanowiłam zrobić porządek w szafie i powtarzałam za Osiecką: porządek w szafie daje poczucie bezpieczeństwa. Równo poukładane stosy bielizny dają poczucie bezpieczeństwa.

Budzik zadzwonił o 7.00, co oznaczało, że za godzinę muszę być w pracy. Zerwałam się na równe nogi. Prysznic, kawa, prasowanie, ubieranie, przeklinanie, że nie zdążyłam sobie przygotować ciuchów wieczór wcześniej.

Gdy wpadłam do biblioteki, poczułam, że brak mi Kornelii. Zrobiło mi się smutno, ale cieszyłam się, że kiedy moja sytuacja prywatna komplikuje się, mam jeden stały punkt - pracę. Popołudniu spotkałam się z dyrektorem. Osobiście informował wszystkich pracowników o zmianach, które zachodzą w bibliotece.
- Pani Alicjo – zaczął – w wyniku trudnej sytuacji, w jakiej znajduje się nasza placówka nastąpiły znaczne redukcje etatów.
- Tak wiem już. Słyszałam o tym.
- Nie informowaliśmy pani wcześniej, bo była pani na chorobowym, jednak mimo wszelkich zasług dla biblioteki, musimy dziś pożegnać się ze sobą…

Dalej nic nie słyszałam. Zwolnili mnie. Zwolnili... Chamy. Dupki krańcowe. Zadzwoniłam do Kornelii.
- Cześć. Ja też jestem do wynajęcia...

środa, 10 sierpnia 2011

ODCINEK 28 - KRAINA MUMINKOW

- Daniel, widziałeś mój telefon? – krzyczę z sypialni. Wszystko przeszukałam i nie mogę go znaleźć. Od dwóch dni nie sprawdzałam nawet, czy ktokolwiek dzwonił. Odpłynęłam. Zaszyliśmy się z Danielem w jego zakopiańskiej chatce dość pokaźnych rozmiarów. Ja zapomniałam o tym, że mam rodzinę, on o zasadach, których miał nie łamać. W takich warunkach to mogę przechodzić rekonwalescencję. Jak najbardziej.

Za kilka dni musimy wracać do Warszawy. Daniel do swojej pracy, ja do swojej. Każdy do własnego życia, własnego świata. Może znajdziemy chwile w przelocie, aby móc się spotkać, porozmawiać, nacieszyć sobą. Może będzie czas na przytulenie, dotknięcie dłoni, ust, ciał. Może… kto wie. Nie wyobrażam sobie powrotu. Jedyne, co mnie pociesza, to spotkanie z dziewczynkami. Tęsknię za nimi ogromnie. Czuję się jak osiołek w bajce Fredry. Boję się, że mogę też skończyć jak on.

- Alicja, wołałaś mnie – z dołu dochodzi głos Daniela.
- Pytałam, czy wiesz, gdzie jest mój telefon?
- Widziałem go gdzieś na górze. Chyba w twoim pokoju
- Tam już szukałam i nic.
- Dzwonię do ciebie.
- Ok. I co? – pytam po chwili
- Abonent niedostępny
- No to ładnie.
- Oj muminku – powiedział pieszczotliwie i pobiegł do mnie na górę. – Już ci pomagam w poszukiwaniach.
- Kochany mój – mówię i głaszczę go po twarzy. – Wiesz, że cię kocham, wiesz o tym – powtarzam pytanie, choć odpowiedź znam doskonale.
- Wiem. Ja ciebie też kocham. Szalenie. Na palcach i pięcie. Troszeczkę bezmyślnie jak wiosną przebiśnieg – zanucił moją ulubioną piosenkę Grzegorza Tomczaka.
- A ona szalona, cóż żona to żona – kończę doskonale znając tekst utworu. Reszty nie zdążam zaśpiewać, bo wargi Daniela spoczywają na moich.

- Jesteś zjawiskiem – powiedział. Dostrzegłam, jak podziwia moje drobne piersi i wąską talię. Smakował jak dzika jeżyna – trochę cierpka a jednocześnie niezwykle słodka. Doznałam niezwykłej pokusy, aby całować go dalej z otwartymi oczami. Mogłam doskonale widzieć jego długie rzęsy, brwi, poważne czoło.
Daniel wsunął palce pod moją satynową koszulkę. Drugą ręką objął moją głowę i przytulił. Zakołysaliśmy się namiętnie.

Całował moj nagi brzuch, schodził coraz niżej. Nie kochaliśmy się jeszcze. Nigdy nie zatopił się we mnie. Nie wiedzialam, jak smakuje. Wstrzemięźliwość była czymś irytujacym w tym przypadku. Chciałam krzyczeć: „bierz mnie”, „kochaj”, „leżę tu gotowa na ciebie”, ale moje usta nie wydawały żadnego dźwięku, jakby zostały zamknięte tajemniczymi kajdankami.

- Ałć – zawyłam z bólu, gdy coś wbiło mi się w żebra. No tak, literatura światowa nie słyszała jeszcze równie idiotycznego wyznania miłości, albo inaczej – żądania miłości
- Co się stało? – przestraszył się Daniel
- Coś mi się wbiło w plecy.
Daniel wsunął rękę pod kołdrę, na której leżeliśmy i wyciągnął… mój telefon.
- No to proszę księżniczko na ziarnku grochu. Oto twoja zguba.
Czar miłosnego uniesienia prysł bezpowrotnie, ale przynajmniej miałam swój telefon. Podłączyłam go do prądu, bo bateria też ma swoją żywotność. Gdy już udało mi się go uruchomić, okazało się, że mam osiem wiadomości. Kilka smsów od Kasi i Basi, jeden od Sylwii, dwa przypomnienia od operatora o niezapłaconym rachunku (siet, w domu też mam cały stos takich), jeden od Karola i od mamy z sanatorium.

Z info od mojej australijskiej ekipy wynika, że mają się świetnie, przepraszają, że nie dzwonią, ale nie mają czasu (uff), że tata (czyli Karol) był na jakimś balu z ciocią (czyli Sylwią) (doniesienia od dziewczynek, po których poczułam się odrobinę zazdrosna – Sylwia z Karolem? Na balu? Brzmi mało prawdopodobnie!..) Na szczęście po nim sms Sylwii, w którym wyjaśnia obecność na balu i opisuje jakiegoś Francuza, którego tam poznała, a moja zazdrość opada. Karol pisze, jak bardzo mnie kocha, jak tęskni i jak się cieszy, że jest z dziewczynkami i jak bardzo się zbliżyli do siebie. Aha, i że zadzwoni pojutrze, bo dzisiaj jadą na jakąś wycieczkę i jutro też coś tam robią i nie zdążą. Mama zawiadamia, że wraca w następnym tygodniu z sanatorium i z chęcią mnie odwiedzi. Czyli wiem wszystko. I wszystko gra.
Odsłuchuję jeszcze jedną wiadomość na poczcie głosowej. Od Kornelii: „Cześć Alicja. Tu Kornelia. Nie mogę się do ciebie dodzwonić. Jak będziesz mogła to dryndnij do mnie. Pozdrawiam”

Zupełnie zapomniałam o Kornelii. Pewnie się o mnie martwi, a ja od ponad tygodnia w ogóle się z nią nie kontaktowałam. Nic, zadzwonię od razu.
- Co robisz? – pyta Daniel
- Dzwonię do Kornelii, tej koleżanki z biblioteki, chciała pogadać.
- A czy ty muminku wiesz, że dochodzi pierwsza nad ranem.
- Coo?
- No właśnie! Średni moment na dzwonienie do kogokolwiek.
- Widzisz, kolejny dowód na to, że przy tobie zapominam o bożym świecie.
- I za to cię…uwielbiam
- Uwielbiasz?
- Tak, wprost szaleję za tobą!
- A to się dobrze składa, bo ja także, tyle że za tobą.
I wracamy do tego, co skończyliśmy, a właściwie nie skończyliśmy tylko przerwaliśmy jakiś czas temu.

- Daniel – pytam, gdy leżymy na łóżku w jego sypialni. Jego ręka spoczywa na mojej pupie, drugą trzyma pod głową.
- Tak – odpowiada półśpiącym głosem
- Jesteśmy ze sobą tak blisko, mówimy o miłości, czujemy w sobie miłość, dlaczego więc się nie kochamy ze sobą. Nie chciałbyś…? – nieśmiało zadaję pytanie
- Czy chciałbym? Czy nie chciałbym? W ciągu dnia miliony razy powstrzymuję się, aby tego nie zrobić. Jestem facetem, a ty podniecasz mnie wszystkim: obecnością, zapachem, nawet sposobem, w jaki kroisz jabłko. Pragnę cię, pragnę się z tobą kochać. Ale…
- Ale… - niecierpliwie czekam na odpowiedź
- Obawiam się, że konsekwencje mogą nas przerosnąć
- Konsekwencje…
- Tak…inaczej zwane rachunkiem sumienia
- Daniel, powiedz poważnie. Czy mój rachunek sumienia nie jest juz na minusie (i to sporym), skoro po pierwsze spędzamy ze sobą ostatnio każdą chwilę, kocham cię a ty mnie, ukrywamy przed całym światem to, co nas łączy, całujemy się bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia – i to nie tylko w usta – leżymy tu ze sobą nadzy, a ty swoją ręką brodzisz po moim ciele. Czy sam fizyczny akt na tyle przeważy szalę, że nie poradzę sobie z tym? Jeśli tak myślisz, to grubo się mylisz - byłam naprawdę wkurzona i starałam się, żeby nie podnosić głosu, ale chyba nie do końca mi się udało.
- Ale…
- Pozwól, że ci skończę. Jak myslisz - zadaje retoryczne pytanie - czy to, że będę się z tobą kochać jest mniejszym grzechem niz fakt, że cię kocham. Z jednej strony miłość fizyczna, z drugiej pełne zaangażowanie emocjonalne – czułam się trochę, jakbym błagała go o ten seks, ale miałam dość tej chorej sytuacji.
- Masz rację. I powiem ci coś ważnego.
- Co? – zapytałam
- Podobasz mi się taka ostra i nieuległa!
- Tak?
- Taak… ogromnie…

Ta noc byla naszym pierwszym razem. Było bosko. Idealnie. Jakby niebo otworzyło swe bramy dla pary kochanków. Piliśmy wodę z rajskiego ogrodu, jedliśmy zakazany owoc, który smakował lepiej niż wszystkie inne, spijaliśmy z siebie soki życia i nadziei. Byliśmy dla siebie. Tylko ja i on. On i ja. Niczym mąż i żona. Dziewczyna i chłopak. Mężczyzna i kobieta. Potrzebowałam jego jak ziemia potrzebuje słońca. Nie umiałam bez niego żyć, oddychać, funkcjonować. Zatraciłam się bez pamięci, na zawsze. Nie chciałam innego życia. I pewnie gdyby nie dziewczynki, nawet bym do niego nie wróciła. Dzieci były tym, co stawiałam mimo wszystko przed Danielem. Od nich nie potrafiłabym odejść. Z nich zrezygnować też nie. Ale z ich ojca… hmmm… chyba już trochę to zrobiłam.

I w jednym Daniel miał rację. Powrócić do rzeczywistości po takim miłosnym akcie jest jeszcze trudniej niż wcześniej. I zaangażowanie fizyczne też nie pozostaje obojętne. Zwłaszcza, gdy człowiek napotyka takiego kochanka jakim jest Daniel – doskonałego w każdym calu. Z drugiej strony mam świadomość, że nie ma ludzi doskonałych. On też nosi coś w sobie, a ja nie wiem co.

środa, 3 sierpnia 2011

ODCINEK 27 - KARUZELA

Jestem ciepłolubna. Nie chodzi tu tylko o pogodę. Brakuje mi ciepła mężczyzny. Ale skoro go nie ma, spędzenie zimy w Australii wydało mi się przyjemną alternatywą.

Przyleciałam z dziewczynkami tydzień temu. Firma Karola dba o niego - ma służbowy dom wielkości około 200 metrów, na którego wyposażeniu jest pomoc domowa i fenomenalna kuchnia z wyjściem prosto na plażę.
Dostałam swój pokój, Kasia i Basia śpią razem, a najmniejsza pociecha zamieszkała w sypialni taty argumentując sprytnie, że nie zaśnie bez niego i skoro nie ma mamusi, to ona będzie się do niego wtulała. Pomyślałam, że doskonale ją rozumiem bo też chętnie zasnęłabym w objęciach silnego mężczyzny. Zastanowiłam się także nad Alą - ona też tego potrzebuje, a Karol jest tu. Żadna z nas nie ma silnego mężczyzny, na którym może się oprzeć.
Karol zachwyca mnie swoim zachowaniem. Spędza z dziewczynkami każdą wolną chwilę, zwłaszcza popołudnia, więc ja mam czas dla siebie. Wybieram więc długie spacery po plaży, zwiedzam, słucham intuicji, licząc, że podpowie mi, co powinnam zrobić ze swoim życiem. Mam silne przekonanie, że chcę w nim coś zmienić, bo jak na razie to toczę się po równi pochyłej. Kiedy zostałam singielką i freelancerką, adrenalina płynąca z nieustabilizowanego życia, konkretne pieniądze za konkretną robotę plus brak zobowiązań były atutami.
Dziś coraz bardziej irytuje mnie brak stabilności, a widok Alicji podsyca irytację. Chcę mieć rodzinę, choć często zaprzeczam traktując to jako przejaw słabości. Lata temu byłam zaręczona z Wojtkiem, który chciał mieć dzieci a ja chciałam jego, więc byłam bliska mu je dać. Mimo starań, w moim brzuchu nie pojawiało się ,fasolka’. Polecieliśmy do Szwajcarii (w kraju badania nad problemem niepłodności, były tym, czym obecnie dla Mugoli świat Harrego Pottera). Wojtek był zdrowy, przyczyna leżała we mnie.Poddałam się kuracji hormonalnej - bez skutku. A właściwie ze skutkiem odwrotnym - zamiast zyskać płodność, straciłam także możliwość bycia mamą, bo Wojtek odszedł. Miał powód - odsunęłam się od niego, jakbym podświadomie nie chciała rodziny - choć naprawdę lecząc się na bezpłodność, dawałam światu zupełnie inne sygnały.
On porzucił mnie, ja rzuciłam Je (leki) i siebie. W wir pracy. Zaprzeczałam, że życie we dwoje było fajne. Ba, nawet zdawało mi się, że zaczęłam z życia korzystać zostając singlem. Jestem sama ale nie samotna - przekonywałam się. Potem poznałam Alę – gdy potrzebowałam rodzinnego ciepła odwiedzałam jej dom. Kiedy nudziłam się rodzinnością, wracałam do swojego świata. Na brak sexu i partnerów nie narzekałam. Codziennie mogłam mieć innego. Świadoma swojego sexapilu - wiem, jak działam na mężczyzn - przebierałam, wymagałam, wybrzydzałam. Musieli się o mnie starać, zaspokajać zachcianki. Dostawałam to, czego chciałam - drogie prezenty, wakacje w luksusowych hotelach w Polsce i na świecie. Nie mieli łatwo, aby mnie zdobyć, ale gdy się im udawało, czuli się jak zwycięzcy. Jak ja się czułam? Chciałam być upragnioną zdobyczą, ale czy zdobycz nie może być ofiarą?
Po kilku latach bycie singlem zaczęło mi doskwierać. Widząc zdrady przykładnych mężów, romansy kochających żon, dochodziłam do budującego wniosku, że jednak wolę swoje życie. I znów wybierałam się na polowania, w których byłam upragnioną zdobyczą.
A może ofiarą?

Gdy jesteśmy sami, nieustannie szukamy partnera, a gdy go już mamy, gdy już się nacieszymy, wówczas zdradzamy, odchodzimy, szukamy nowych przygód i wyzwań. Najpierw dążymy do stagnacji, a potem ona zaczyna nas męczyć. Czujemy się jak więźniowie we własnych domach, gdzie nie ma nawet miejsca, aby pobyć sam na sam ze sobą. Pragniemy więc samotności i czasu spędzonego na czymś innym niż pracy, zakupach, gotowaniu czy sprzątaniu. Dziwna ta nasza ludzka natura. Skomplikowana. Niejasna. Zawiła.
Będąc na Antypodach i widząc relacje męża mojej przyjaciółki z ich dzieciakami, żałuję, że nigdy tak nie będę miała. Żałuję, że nie doznam radości bycia matką. Nie poznam cudu noszenia w sobie życia. To musi być niesamowite!
Tak niesamowite, że nawet za cenę tych zdrad, tego wewnętrznego rozdarcia, warto mieć dziecko. Stworzyć więzi, kochać, uczyć miłości i zasad.

- Ciociu, obiad - wrzasnęła Basia.
- Jasne - wyjąkałam wyrwana z kontekstu.
Przeczesałam włosy, założyłam sukienkę w kolorze nadziei, którą kupiłam na wakacyjnych wyprzedażach i nie miałam jak dotąd okazji by zaprezentować ją komukolwiek poza lustrem w przebieralni butiku w Złotych Tarasach. Poprawiłam makijaż, dodałam sobie kobiecości przechodząc przez mgiełkę perfum z niebieskiego flakonika i ruszyłam na dół.
Obiad był kapitalną mieszanką australijskich przypraw i europejskiego pomysłu na zupę pomidorową. Mila, gosposia Karola pochodząca z Czech, gotowała wybornie.
- Tatuś, wrócił– krzyknęła Basia i wystartowała w kierunku przeszklonego garażu.
- Cześć ekipa! Już jestem – Karol uśmiechnął się i po kolei pocałował córeczki od najmniejszej do największej obchodząc stół. Na końcu tej drogi siedziałam ja. Myślałam, że się zatrzyma, ale kiedy podszedł, ja straciłam grunt pod nogami, on zyskał jeszcze większą pewność siebie. Sięgnął po moją dłoń i pocałował ją szarmancko.
- Dzisiaj jedziemy na wycieczkę do miasteczka olimpijskiego – powiedział głośno a do mnie dodał cichszym głosem: - Dzięki, że przywiozłaś moje córki.
- Hurra! – wykrzyknęłyśmy
- A potem zabieram waszą ciocię na imprezę! - dodał.
- Wow! Wow! – Kasia i Basia wydały niezidentyfikowane dźwięki ze swoich ust!
- A jakieś dodatkowe informacje? – zapytałam z opóźnieniem będąc zmieszaną wcześniejszym zachowaniem. Odczuwałam wewnętrzy konflikt - z jednej strony podziwiałam go jako ojca, z drugiej on podziękował mi jako ojciec, a z trzeciej - cholera jasna - brzmiało to jak szept kochanka, mężczyzny, który coś usiłuje przekazać kobiecie tak, by inni tego nie widzieli.
- Jasne. Dzisiaj w naszej konsulacie w Sydney wydawane jest przyjęcie. Mam podwójne zaproszenie i nadzieję, że zechcesz mi towarzyszyć.
- Ja?
- No nie, Kubuś Puchatek - zażartował Karol.
- No nie wiem, nie wiem – zaczęłam się z nim przekomarzać.
- To będzie polityczno biznesowy melanż, więc będzie się można pośmiać - ciągnął Karol z błyskiem w oku.
- Cóż za atrakcje – stwierdziłam z ironią. - Wchodzę w to - wypaliłam najbardziej zaskakując siebie. I to nie tym, że się zgodziłam, ale tym, że po raz pierwszy spojrzałam na Karola jak na mężczyznę. Nie na męża przyjaciółki. Był naprawdę atrakcyjny. Nienagannie ubrany, pachnący, uczesany niemal pedantycznie. Nie widziałam tego wcześniej.
- Idę szperać w szafie, mam nadzieję, że znajdę jakąś kreację, która będzie odpowiednia - wypaliłam wstydząc się tego, o czym myślałam.
- Ja z tobą idę! – Asia uwiesiła się mojej nogo. Mała modnisia uwielbiała buszować w moich rzeczach, ja uwielbiałam, kiedy przebierała się w moje sukienki i kłapała w za dużych szpilkach, ale nie dziś pomyślałam. Jednak nie miałam siły tego powiedzieć.
- Asia zostań z tatusiem, Basia ty choć z nami – włączyła się Kasia. – Zrobię ci też ciociu makijaż, bo twój odbiega trochę od dzisiejszych standardów – dodała.
- No proszę, jedno popołudnie a ile się człowiek dowie o sobie! – zaśmiałam się szczerze i zrobiłam przegląd odkryć: to o zdobyczach, innym obliczu Karola.
- Tylko się pospieszcie! Za czterdzieści minut wyjeżdżamy do miasteczka olimpijskiego - rzekł Karol biorąc na ręce Asię. - Czekamy na was w ogrodzie - dodał całując małą, która ciągnęła go za nos.
Asia nazwała Karola tatusiem, a ja znając równanie, że ojcem może być każdy a na bycie tatusiem trzeba sobie zapracować, znów spojrzałam na niego jak na męża Ali. Boże!!! - pomyślałam i wyszłam.